sobota, 6 sierpnia 2016

Swanetia, dzień drugi - lodowiec Ushby.

Ushba - monumentalny i piękny szczyt, bardzo trudny do zdobycia. Zapragnelismy znaleźć się pod jego "stopami".

Na treking należy dojechać z Mestii wynajętym busem (koszt 100 lari w obydwie strony dla 6 osób). Dojeżdża się do osady... Na rozwidleniu dróg idzie się w przeciwnym kierunku do szczytu, zgodnie z dumnie brzmiącym znakiem "Grand Hotel Ushba". Pierwszy drogowskaz do lodowca straszy 6 godzinną trasą, po przejściu jakiegoś kilometra, kolejny znak informuje nas, że wędrówka może zająć jakieś 4 godziny. Ot, gruzińska logika;-) Faktycznie dojście do stóp lodowca zajęło nam około 4,5 h. Na początku idzie się rozległą doliną, wzdłuż głównego potoku. Ścieżkę co jakiś czas przecinają wypływające z niego mniejsze strumienie dlatego warto wziąć odpowiednie obuwie oraz zapasowe skarpetki. Dolina jest bogata w roślinność, wspinajac się ścieżką w górę szliśmy w pięknej, wysokiej łące z różnorodnymi kwiatami. W drugiej połowie trasy przekraczalismy potok w bardzo bystrym miejscu, był rwacy, a każdy niepewny ruch mógł się skończyć źle. Jeszcze trudniej było w drodze powrotnej gdy rzeka podniosła poziom. Posiłkowalismy się wówczas dodatkowymi kamieniami z brzegu.

Im wyżej tym teren robił się coraz bardziej surowy, aż doszliśmy do moreny czołowej, a następnie do samego czoła lodowca. Widok był niesamowity. Wysoki, majestatyczny lodowiec prezentował potęgę żywiołów, wzbudzał pokorę. Nie przeszkodziło to nam w zrobiebiu serii "fruwajacych" zdjęć na tle lodowca. Liczyliśmy również, że dogoniny Szymona, który jak nam się wydawało, poszedł znacznie szybciej przed nami. Szymona jednak nie było, zasięgu również. Nad Ushba zaczęły gromadzić się chmury i postanowiliśmy wracać. Schodzenie szczególnie stromą ścieżką nie należało do najprzyjemniejszych, mimo wszystko dosyć sprawie zeszliśmy w dół doliny. Blisko początku trasy zrobiliśmy sobie przerwę na obiad. Szymona spotkaliśmy dopiero przy końcu szlaku, niestety nie miał przyjemnego marszu ze względu na perturbacje żołądkowe - zdecydowanie odradzamy wodę z kranu w Mestii!

Na kierowcę przyszło nam czekać prawie godzinę. Na szczęście zaopatrzylismy się w piwo w pobliskim hotelu i w promieniach popołudniowego słońca podziwialismy Ushbe, która wyłoniła się zza chmur. Obserwowaliśmy również przemarsz stada krów z pastwiska. Generalnie z tymi krowami w Gruzji jest bardzo ciekawie. Można powiedzieć, że są to "święte krowy", pasa się samopas, gryzą trawę na poboczach, spacerują ulicach, urządzają sobie legowisko na srodku asfaltu, co niektóre zapuszczaja się nawet na autostradę. Krowy te znają swoje domy i wiedzą jak do nich wrócić, stąd krowa spacerująca o godzinie 23 przez środek Mestii nikogo nie dziwi. Ona na pewno wraca się właśnie do swojej stajni:-)

piątek, 5 sierpnia 2016

Swanetia w 3 dni. Dzień pierwszy - Ushguli.

Niestety nie mieliśmy dużo czasu dla Swanetii. Na górskie wędrówki i etnograficzne zwiedzanie warto tu przyjechać nawet na 10 dni. Skompresowany pobyt w Swanetii ograniczylismy do obowiazkowego Ushguli, jednodniowego trekingu pod jeden z licznych lodowców oraz do chillout'owego zwiedzania samej Mestii ostatniego dnia pobytu.

Ushguli to wioska leżąca na wysokości ponad 2000 m npm. Podobno najwyżej zamieszkała na stałe miejscowość w Europie. Słynie z pięknych widoków na górskie szczyty, w tym na najwyższy szczyt Gruzji - Skhare oraz z licznie tu zachowanych zabytkowych wież i domostw Swanow. Przewodnik z 2013 roku ostrzegał nas, że dojazd do Ushguli wiedzie przez kręcą, terenowa drogę i może zająć około 5 godzin mimo, że odległość z Mestii to 56 kilometrów. Na szczęście od tego czau część drogi została zmodernizowana, położony został asfalt. Dzięki temu jechaliśmy tam tam 2 godziny, co było dla mnie maksimum, jakie byłam w stanie wytrzymać po wczorajszej 12 godzinnej podróży do Mestii. Droga do Ushguli również wiedzie wzdłuż doliny, jest dosyć widowiskowa choć wszelkiego rodzaju wyboje nie umilaja podróży.

Samo Ushguli jest faktycznie przepiękne położone, otoczone zielonymi lakami i wosokimi ośnieżonymi szczytami. Troszkę zawiedlismy się niedbałością mieszkańców. Miejscowość jest zaśmiecona i zagracona. Nie widać też chęci ochrony słynnych wierz obronnych. W muzeum etnograficznym dowiedzieliśmy się, że było tu niegdyś 300 wież, obecnie zostało ich około 30. Wieże, które mijaliśmy ewidentnie wymagały wzmocnienia inaczej mogą podzielić los tych 270 już nieistniejących.  Muzeum było bardzo skromne, w postaci izby prezentującej sposób życia Swanow. Warto jednak tam zaglądnąć (koszt 3 lari), aby zobaczyć jak górale współdzielili izbę z trzoda, która w zimie dawała ciepło, jak zdobili drewniane łóżka, narzędzia i krzesła, w tym jedno honorowe dla głowy rodziny. Mając więcej czasu można wybrać się ba trening w kierunku lodowców. My spędziliśmy w Ushguli jakieś 4 gdziny, w końcu przegonil nas deszcz. Za kurs w obie strony zapłaciliśmy 200 lari (bus mógł pomieścić do 7 osób). Od spotkanych później Polaków dowiedzieliśmy się, że z Mestii prowadzi przepiękny, pieciodniowy szlak pieszy do Ushguli z najwyższym punktem na poziomie 2700 m npm. Z opowieści wydawał się wart wysiłku i czasu:-)

Z powrotem w górach - Swanetia

Swanetia - Kraina hardych, niepodległych górali - Swanow, którzy przez stulecia radzili sobie w trudnych warunkach. W celach obronnych budowali wysokie wieze, które to obecnie stanowią wizytówkę tego regionu.

Zdecydowaliśmy się się pojechać tam również po to by oderwać się od typowego zwiedzania, które było naszym udziałem przez ostatnie dni.

Jednyne co mi przeszkadzało w wycieczce do Swanetii to dojazd. Wszystkim, którzy mają więcej czasu doradzam podzielenie trasy na dwa dni. My niestety tyle czasu nie mieliśmy, z Tbilisi mogliśmy wyjechać dopiero po 11 przed południem. Do Kutaisi jechało się bardzo komfortowo - autostradą. W miejscowości Zestaponi zaskoczyło nas logo Starbucks. Niektórzy z nas skusili się na kawę i na darmowe wifi. To pierwsze nie przypominało smakiem kawy, tego drugiego nie uraczylismy w ogóle.

Pierwszym przystankiem na naszej drodze była Jaskinia Prometeusza. Widowiskowa, z różnorodnymi formacjami stalaktytow i stalagmitow, ładnie oświetlona, naszym zdaniem była warta odwiedzenia. Następnie nasz kierowca błądzil po lokalych drogach w poszukiwaniu kolejnego zaplanowanego przystanku - kanionu Okatse. Metalowa ścieżka, która prowadziła nad kanionem na pewno była emocjonująca ze względu na ekspozycję, natomiast sam kanion nie różnił się znacząco od niejednej doliny w polskich Beskidach.

Kiedy opuszczalismy kanion była godzina 19, od Mestii, stolicy Swanetii, dzieliło nas jakieś 5-6 godzin jazdy. Była to bardzo męcząca podróż. Po przejechaniu miejscowości Zigdidi wjeżdża się coraz bardziej w dolinę. Droga robi się bardzo kręta, fragmentami bez asfaltu. Może i dobrze, że jechaliśmy w nocy bo nie widziałam przepaści wzdłuż, których przejezdzalismy. Na miejsce dojechaliśmy przed 1 w nocy. Nie mogliśmy znaleźć kempingu, w którym planowaliśmy nocować. Nasz kierowca zatrzymał się przy jakimś domu, z którego po chwili wyszedł pop. Okazał się bardzo pomocny, obudził sąsiadów, którzy jak się okazało dysponowali przyzwoitym noclegiem. Byliśmy uratowani;-) Po ciepłym prysznicu wszyscy szybko zniknęli pod koldrami.

Kahetia winem płynąca

Dzięki propozycji Kuby z Villa Opera wybraliśmy się na dwudniowa wycieczkę po Kaheti - rozległej dolinie na wschód od Tbilisi - słynącej z wina. Najbardziej posmakowalo mi czerwone Sepravi.

Tak zwanym "must see" w tym regionie jest kompleks monastyrów Dawid Guaredza, leżących przy granicy z Azerbejdżanem, wykutych w skalach. Do tej pory mieszkają tam mnisi. Będąc tam warto wybrać się na przechadzke w górę zbocza, skracając zaraz za sklepikiem z dewocjonaliami. Idzie się wąską ścieżką w górę, w przewdnikach ostrzegają przed zmijami więc szliśmy ostrożnie głośno tupajac stopami. Zmij nie spotkaliśmy, za ro było sporo niegroźnych jaszczurek. Na szczycie rozpościera się piękny widok na dolinę i pagórki po stronie Azerbejdżanu. Niestety, kiedy tam byliśmy, widoczność była kiepska. Po drugiej stronie zbocza znajdują się również groty i kapliczki warte spaceru.

Wieczór spędziliśmy w Mukuzani. Tak ugoscila na Lamara, mama naszego kierowcy, która wraz ze swoją siostrą przygotowała dla nas kolację oraz śniadanie w tradycyjnym gruzińskim stylu. Wszystko smakowało wybornie, znacznie lepiej niż w restauracjach. Za całość wraz z noclegiem zapłaciliśmy 35 lari od osoby - zdecydowanie polecamy:-)

Następnego dnia zwiedzanie zaczęliśmy od miejscowości Kwareli, gdzie w głębokich, chłodnych tunelach składowane są wina jednego z największych producentów wina w Gruzji. Degustowalismy wina tworzone zarówno tradycyjną gruzinska metodą jak i typowo europejską. Zdecydowanie posmakowalo mi wino "geoegian style",  troszkę cierpkie ale bardziej wyraziste.

Po odwiedzeniu Gremi, zdecydowaliśmy, że dawka monastyrów w ciągu tych dwóch dni zdecydowanie nam wystarcza;-)

W stolicy regionu - Telavi - odwiedziliśmy fantastyczny targ. Takich u nas już nie ma. Kupiliśmy tam aromatyczne przyprawy, między innymi svanska sól oraz szafran w cenach, których w Polsce nie uraczymy.

środa, 3 sierpnia 2016

Okolice Tbilisi w jedno popołudnie

Co można zrobić w ciągu jednego wolnego popołudnia w okolicach Tbilisi?

Ze względu na nasze problemy zdrowotne zdecydowaliśmy się na propozycję Kuby - właściciela hotelu. Za 25 gel od osoby otrzymaliśmy samochód i kierowcę, który zawiózł nas do kilku zabytkowych miejsc.

Monastyr Dzwari (Krzyża Świętego) góruje nad okolicą dawnej stolicy Mcchety. Nazwa monastyru pochodzi od Krzyża, który na tym wzgórzu został postawiony już w III w. Kościół powstał tu trzy wieki później. Jest uznawany za jeden z najstarszych kościół, które przetrwały w niezmienionej postaci. Zbudowany w stylu gruzińskim, na planie przedłużonego krzyża, ze ściennymi zdobieniami - reliefami, pozwala przenieść się na chwilę w dawne czasy.

Akurat trafiliśmy na ślub w obrządku prawosławnym. Uroczystość wydawała się bardzo podniosła i bogata w szczegóły.

Mccheta, dawna stolica, to jedno z najbardziej komercyjnych miejsc jakie widzieliśmy w Gruzji. Pewnie dzięki temu miasteczko jest bardzo zadbane i dopieszczone. Centrum miasta stanowi plac z piękną katedrą Sweti Cchoweli. Można w niej znaleźć groby władców Wachtanga Gorgasalego oraz Herakliusza II.

Kolejnym punktem naszej wycieczki był również monastyr, a dokładnie zespół klasztorny Szio Mgwime, w VI wieku zamieszkiwany przez około 2 tysiące mnichów! Monastyr jest piękne usytuowany, nie natrafilismy tam na wielu turystów, w ramach kompleksu można zwiedzać głowy kościół, a także drugi, mniejszy. Można też choć trochę przeglądnąć się życiu mnichów.

Ku zadowoleniu Szymona był to ostatni monastyr jaki zwiedziliśmy tego dnia. Trzy monastyry w ciągu jednego popołudnia to zdecydowanie "enough" ;-) Teraz czas na gruzinska ucztę! Zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji na trasie do Tbilisi. Kierowca znał miejsce, poza tym było tam mnóstwo Gruzinow, co powinno świadczyć o dobrej jakości jedzenia. Tak też było!

Historia operacji z Tbilisi w tle

Z Kazbegi wyjechaliśmy około 10 rano. Marszrutki kosztują 10 gel od osoby jednak dla 6 osobowej grupy z wielkimi plecakami ciężko jest znaleźć miejsce bez rezerwacji. Dlatego skorzystaliśmy z prywatnego przejazdu - 15 gel od osoby. Właściwie wyszło to korzystne ponieważ w marszrutce kierowca pobiera również opłaty za miejsca, które zajmą bagaże.

Do Tbilisi jedzie się Gruzinska Drogą Wojenną, którą mieliśmy okazję jechać częściowo w drodze z Kuaisi do granicy. Droga jest kręta i widowiskowa, nienajgorzej utrzymana. Właściwie najgorszy odcinek to fragment od Kazbegi do granicy. Dla Europejczyków przyzwyczajony do szerokich autostrad i dróg bez granic między Państwami widok wąskiej, często poszarpanej przez lawiny lub rwaca rzeke trasy, momentami w ogóle bez asfaltu, będzie nie lada zaskoczeniem. Trasa w stronę centrum kraju jest jednak przyzwoita. Do stolicy dojechaliśmy po 2 godzinach jazdy. Było trochę kłopotu z odnalezieniem hostelu ale ostatecznie i to udało się ogarnąć.

Ulokowalismy się w hostelu Villa Opera, prowadzonym przez Kubę, Polaka, który osiadł w Tbilisi na stałe. Co ciekawe nie jest to jedyny polski biznes w Gruzji. Jak już pisałam wcześniej Polaków można było spotkać w Kazbegi, również w Kutaisi znajdziemy polski hostel, a w centrum Tbilisi dużą popularnością cieszy się knajpa Warszawa przypominająca swoim stylem Zakaski/Pijalnie. My oczywiście wolelismy kosztować lokalnych smaków, ale o tym później. Najpierw historia z zębem.

Dużym plusem naszego pobytu w polskim hostelu było wsparcie gospodarza w kwestii leczenia. Zorganizował nam transport do swojej dentystki, ta od razu jak zobaczyła co w trawie piszczy, wysłała nas do znajomego chirurga. Dr Zyrab wykazywał się wysoką kulturą osobistą i bardzo dobrą znajomością języka angielskiego. Po prześwietleniu zęba uświadomił nas, że przybylismy w najlepszym momencie ponieważ dzień później skończyłoby się to zewnętrznym cięciem, a tak wystarczy cięcie wewnętrzne wzdłuż dziąsła oraz wyrwanie zęba. Sytuacja wydawała się jasna, Sebastian zdecydował się na zabieg, właściwie nie było innego wyjścia. Cenę również musieliśmy zaakceptować licząc, że ubezpieczyciel zwróci nam choć część kosztów leczenia (wcześniej zadzwonilismy ze zgłoszeniem). W tym momencie muszę przyznać, że dużo lżej załatwia się takie sprawy mając wykupione ubezpieczenie. Polecam ;-)

Daruję Wam szczegóły zabiegu;-) W skrócie dwa dni zwiedzania mieliśmy wycięte ze względu na ból i na kwestie organizacyjne. Reszta ekipy była bardzo wyrozumiała wobec naszych perturbacji. Zwiedzali Tbilisi samodzielne, a następnego dnia udaliśmy się już wspólnie na zwiedzanie okolic Tbilisi.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Z widokiem na Kazbeg

Dzień w Kazbegi rozpoczęliśmy od poszukiwania dentysty. Tak, to nie żart. Niestety Sebastiana dopadł potężny ból zęba, tabletki przeciwbólowe nie pomagały i musieliśmy zadziałać inaczej. Od Polki pracującej w informacji turystycznej nie usłyszeliśmy pochlebnych opinii na temat lokalnej służby zdrowia. Nie mieliśmy jednak wyboru.

Pani dentystka była bardzo sympatyczna tyle, że nie mówiła po angielsku, a my po rosyjsku moglibyśmy się tylko domyślać o co chodzi. Dentystka zajęła się nie tym zdjęciem co trzeba więc musieliśmy zaraz po wyjściu przyjść po raz drugi. Niestety wieści nie były dobre, zdecydowanie powinniśmy się udać do dentysty w Tbilisi i tam zrobić prześwietlenie. W Kazbegi nic więcej nie dało się zrobić oprócz podstawowej pomocy.

W związku z tymi problemami nie było czasu by pozwiedzać Kazbegi. Mimo wszystko miejscowość spodobała nam się, ma swój górski klimat i dużo polkich motywów jak chociażby założona i prowadzona przez Polaków informacja turystyczna.

Z samego rana gospodarz, u którego mieszkaliśmy zabrał nas do cerkwii Trójcy Świętej z pięknym widokiem na Kazbeg. To była nasza jedyna wycieczka w te okolice co oznacza, że chyba musimy tu wrócić.

sobota, 30 lipca 2016

Granica - powtórka z rozrywki

Jest 6:25 rano. Od godziny 3 w nocy jesteśmy na nogach. Od półtorej godziny czekamy na granicy rosyjsko-gruzinskiej. Jak się tu znaleźliśmy?
Jeszcze wczoraj byliśmy na wysokości ponad 4000 m npm. Obudziło nas piękne, sloneczne niebo i góry w chmurach. Do Terskola zjechalismy kolejką, następnie musieliśmy załatwić tak zwany meldunek. Od właściciela kempingu wiedzieliśmy, że można to zrobić na poczcie. Zadanie okazało się mega trudne. Panie w okienku nie chciały wydać kwiatków bo nie mieliśmy wydruku z hotelu lub kwatery, a my przecież nie nocowalismy ani w hotelu ani w kwaterze. Z poczy odesłano nas do hotelu obok, tam jednak nikt nie chciał się podpisać pod naszym fikcyjnym pobytem. Kamil z Magda wychodzi z siebie w przekonywaniu Pan, że mieszkaliśmy na kempingu i że potrzebujemy tylko magicznego paperka, żeby wrócić skąd przyszliśmy. W międzyczasie Tomek negocjowal z kierowcą marszrutki cenę dojazdu do Nalczyka lub Wladykukazu. Kierowca z ceny zejść nie chciał, a po pewnym czasie wycofał się z pomysłu transportu do Wladykukazu, później mieliśmy się przekonać dlaczego. Wracając do Pan z poczty, po jakiejś godzinie przekamazania się okazało się, że zaraz obok poczty jest niepozorny sklepik, w którym pracuje dziewięćdziecio letnia staruszka. Panie z poczty wzięły ksero jej paszportu na potwierdzenie, że u niej mieszkaliśmy. Cala przyjemność kosztowała nas 350 rubli od osoby, 1,5 godziny czekania i sporo stresu. Kierowca busa był bardzo cierpiwy, w ogóle nie skomentował faktu, że czekał na nas tyle czasu zamiast obiecanych 5 minut. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy naszym kempingu po depozyt. Tam też drobny problem się pojawił, bo właściciela trzeba było telefonicznie ściągać na miejsce. Tylko jak tu wykręcić poprawny numer tel? Wszystkie kombinacje 0 i + z przodu nie działały. Na szczęście na kempingu spotkaliśmy młode Rosjanki, bardzo dobrze władające angielskim, od których dowiedzieliśmy się, że wykrecajac kierunkowy do Rosji nie należy już wykręcić regionalnego kierunkowego podanego przez właściciela na początku numeru. Ot zagadka! Czas nieubłaganie nam uciekał. W drodze do Nalczyka awarii uległ bus, zaczęło niemiłosiernie smierdziec mieszanką gazu i benzyny. Kierowca chyba bardzo dobrze znał swój samochód bo za pomocą strzykawki, którą mieliśmy w wyposażeniu apteczki, wyssał płyn z jakiegoś małego pojemniczka, w którym tego płynu być nie powinno, po czym pojechaliśmy dalej. Przesiadka w Nalczyku na marszrutke do Wladykukazu odbyła się sprawnie choć jak zwkle w aurze haosu, do którego chyba jeszcze nie zdążyliśmy przywyknąć. Do Wladykukazu dotarliśmy około 19 wieczorem. Bardzo zła pora na dalszą podróż przez granicę. Co więcej okazało się, że granica jest czynna od 6 rano do 6 wieczorem. Przeczylo to informacji, którą przed wyjazdem znaleźliśmy w internecie. Pozostało nam znaleźć nocleg w zupełnie nieznanym nam miejscu. Oczywiście po wyjściu z marszrutki otoczyła nas grupka służących wszelaką pomocą kierowców. Po szarpanych rozmowach, próbach zrozumienia zdecydowaliśmy się na "współpracę" z dwoma starszymi Panami, którzy wydawali się przyzwoici. Podeszli z nami do pobliskiego hotelu i negocjowali stawki na naszą korzyść, co wzbudziło nasze zdumienie. Co prawda nie udało im się zbić ceny ale zaproponowali, że za darmo przewioza nas do innego hostelu. Tam znowu nie było miejsca. Miałam ochotę skontaktować się z bratem lub po prostu włączyć transfer danych i odpalić booking.com jednak Panowie byli nieugieci w poszukiwaniach i ostatecznie spędziliśmy noc w bardzo przyzwoitym miejscu. W ramach oszczędności chcieliśmy spać w 6 osób w dwupokojowym pokoju, szczególnie, że za 5 godzin mieliśmy wstawać. Pomysł ten wywołał popłoch wśród opiekujacych się tym hotelem Armenek. We trzy zbiegły się do pokoju, wykrzykujac jednocześnie mnóstwo słów. Udało nam się zrozumieć, że boją się, że zniszczymy im świeżo tapetowane ściany i generalnie zrobimy tam bajzel, no i jak chcemy spać w 6 osób na jednym łóżku?! Uspokoilismy Panie potakujac, że doskonale je rozumiemy, nie planujemu nic zniszczyć a do spania mamy maty i śpiwory, które rozłożony na podłodze. Kierowcy również pomagali nam w tlumaczeniach, na odchodne dali nam jeszcze 3 bochenki chleba! Poczuliśmy ulgę, kiedy wszyscy interesanci wyszli, zamknelismy drzwi i mogliśmy zrobi sobie kolację i wypić piwo, które w takich momentach smakuje jak nigdy:-)
Nasi kierowcy byli Gruzinami. Odnieslismy wrażenie, że naprawdę chcą nam pomóc jak i zarobić 100 usd, które byliśmy skłonni im zapłacić za transfer do Kazbegi. Troszkę się poirytowalismy, czekając na jednego z nich godzinę czasu, którą przecież moglibyśmy spędzić smacznie śpiąc... Kolejna sprawa to ten obiecywany van, którym mieliśmy jechać wszyscy razem. Zamiast niego pojechaliśmy dwiema osobowkami. Póki jednak ustalona kwota się zgadza, dla nas to właśnie bez różnicy. Panie mają taką metodę, że zabierają ludzi pod granicę, po czym szukając chętnego, który za część "lupu" przewoza interesantów dalej. Nasi Panowie zadookowali nas u jegomoscia z busem dla 5 pasażerów, nas było 6 ale przecież to nie problem :-)
Busem przekroczylismy obydwie granice, tym razem bez problemów. Jest 10 rano - wreszcie wita nas Kazbegi.

piątek, 29 lipca 2016

Jak to się stało, że wyszłam na Elbrus?

Najbardziej nie lubię pakowania i wybierania optymalnego zestawu ubrań i sprzętów niezbędnych do wyjścia. Nigdy przecież nie zna się wszystkich okoliczności więc jak tu wybrać optymalny wariant;-)  W podejmowaniu decyzji szukałam oczywiście sojusznika w Sebastianie i pozostałych towarzyszach podróży, jednak ostateczna decyzja należała do mnie. Po przygotowaniu wyprawki poszliśmy spać. Było 18 wieczorem. Jak tu zasnąć o tej porze szczególnie gdy przez namiot przebijają się promienie słoneczne?  

Wcześniej w ramach aklimatyzacji podeszliśmy na skały Pastuchowa. Wyjście tam zajęło nam trochę ponad 2 godziny choć, jak to bywa w górach, skały wydawały się na wyciągnięcie ręki. Zmodyfikowaliśmy nasz pierwotny plan, troszkę za namową Polaka, który był naszym sąsiadem na 4090 m npm. Zdecydowaliśmy się nie robić drugiego obozu przy składach Pastuchowa tylko atakować szczyt z poziomu obecnego obozu. Faktycznie, nikt przy tych skałach nie nocował. Było tam zimniej i bardzo wiało, a wynoszenie ekwipunku i rozbijanie namiotu pewnie kosztowało by nas trochę wysiłku na tej wysokości. Niemniej jednak było to jakieś 200-300 metrów bliżej szczytu.
Decyzja zapadła, ruszamy z aktualnego obozu. Próba zaśnięcia o 18 wieczorem zakończyła się fiaskiem. Nie wiem dokładnie ile spałam ale na pewno za krótko. Budzik zadzwonił o 12 w nocy, niebo było gwieździste więc nie było wymówek, zbieramy się w drogę!
Pierwsze kilkadziesiąt metrów pod górę na tej wysokości jest zazwyczaj bardzo męczące. Mięśnie zastane potrzebują trochę czasu, a tu w środku nocy wprowadzamy je w ruch. W oddali widać było śmiałków, którzy jeszcze wcześniej wyruszyli na szczyt - ścieżkę do góry znakowały migające światełka czołówek. Pojawiło się we mnie takie fajne odczucie jakiejś formy jedności z innymi wędrowcami w podejmowanym trudzie.

Po jakimś czasie wyrównaliśmy tempo marszu. Mimo że było mi ciepło moje stopy zaczęły marznąc. Doszliśmy do skał Pastuchowa i tam zrobiliśmy przerwę. Próbowałam ogrzać stopy podgrzewaczami, założyłam też drugie skarpetki licząc, że to pomoże. Niestety Sebastianowi odpadła rurka od bukłaka z wodą zalewają plecak. Przy takim mrozie nie było sensu używać plecaka dalej. Przepakowaliśmy rzeczy do mojego plecaka. Oznaczało to, że z jednej strony będę miała trochę lżej, z drugiej zaś, że mamy o jedną butelkę wody mniej... Po wypiciu herbaty i przekąsce w postaci kawałka czekolady i żelu ruszyłam dalej. Szło mi się świetnie, czułam, że mam siłę, widoki dodatkowo cieszyły oko. Przyspieszyłam i wyprzedziłam Kamila z Magdą licząc, że szybsze tempo przywróci ciepło w stopach. Niestety był to początek nieplanowanego podziału grupy a moje palce u nóg, pomimo równego tempa, nie chciały wrócić do stanu 'używalności'. Po pewnym czasie właściwie zaakceptowałam to nieprzyjemne uczucie 'zgrabiałych' palców zastanawiając się tylko przelotem nad ewentualnymi konsekwencjami. 

Ze wschodu wyłaniały się pierwsze promienie słońca oświetlając delikatnym blaskiem chmury oraz kontury gór. Moje dobre samopoczucie skończyło się wraz ze stromym podejściem. Szliśmy zygzakiem aby łatwiej pokonywać kolejne metry. Właściwie co kilka kroków musiałam przystawać, schylałam głowę w dół i próbowałam uspokoić organizm, strasznie mnie modliło, prawdopodobnie po słodkim 'śniadaniu', pewnie wysokość robiła swoje. Bałam się, że dopada mnie choroba wysokościowa i właściwie zaczęłam się modlić, żeby to nie było to. Moim celem było dotrzeć do punktu postojowego, którym była nawrotka dla ratraków na wysokości 5100 m npm. Po dwóch godzinach wspinaczki licząc od skał Pastuchowa szłam jakieś 2 godziny z czego 1,5 z takim fatalnym samopoczuciem. Na wypłaszczeniu, które tam było mogłam się wreszcie napić cieplej herbaty. Potrzebowałam wyrzucić z siebie wszystkie złe emocje dlatego rozpłakałam się jak dziecko. Co ciekawe, po łzach przyszedł spokój, uczucie mdłości znikło i mogłam nawet coś zjeść żeby nabrać sił. Dalsze podejście było łagodniejsze, szło trawersem, omijając mniejszy szczyt po drodze na Elbrus. Po pewnym czasie złapałam rytm dzięki któremu mogłam iść bardzo powoli ale bez konieczności zatrzymywania się. Byłam już ponad 5 godzin w drodze, słońce zaczęło nabierać mocy i ja również zaczęłam czerpać z niego ciepło i energię. Co prawda moje palce nadal były zmarznięte, starałam się nimi ruszać jednak nie pomagało to w odzyskaniu pełnego krążenia. Wraz ze wzrostem temperatury bardziej zaczęłam odczuwać brak samej wody, która wylała się do plecaka Sebastiana, rurka od mojego bukłaka zamarzła wiec ratowałam się śniegiem, właściwie stał się on moją ulubioną przekąska na tej wysokości ;-) Po pewnym czasie Sebastian zatrzymał się - tętno mu znacząco wzrosło. Przez chwilę miałam ochotę odpuścić te cholera górę. Po chwili oddechu i zastanowienia postanowiliśmy dojść bardzo wolnym krokiem do siodła, które łączyło mijany szczyt z Elbrusem, i tam odpocząć. Po uzupełnieniu płynów znalazłam chwilę na podziwianie widoków. Między dwoma szczytami rozpościerało się morze chmur wraz z zatopionymi wśród nich wierzchołkami. Praktycznie nie było wiatru, słońce przyjemnie grzało. Niesamowite było to jak zmieniała się moja perspektywa na przestrzeni całej trasy. Od siodła do szczytu było niecałe półtorej godziny marszu. Ja miałam moc by iść dalej, Sebastian powoli wracał do siebie, Tomek nie był przekonany co powinniśmy robić. Dosyć długo odpoczywaliśmy po czym ruszyliśmy dalej. Siodło było na wysokości ponad 5300 m npm. Na początek czekało nas dosyć mocne podejście, na szczęście nie tak długie jak te z początku wędrówki. Szłam pierwsza wolnym krokiem co jakiś czas przystając. Czułam się dobrze, wydawało mi się, że idę równo i że chłopaki są zaraz za mną. Kiedy się odwróciłam zobaczyłam obce mi twarze. Postanowiłam przysiąść na śniegu z boku ścieżki i poczekać na nich. Konsumowałam sobie zimny śnieżek leżąc bokiem ze schylona głową, by nie tracić energii gdy zaczepił mnie turysta pytając po rosyjsku czy wszystko ok. Bez zastanowienia odpowiedziałam po polsku i okazało się, że rozmówca zrozumiał. Był to Polak z mieszanej rodziny, od wielu lat pracujący jako przewodnik na Kaukazie. Po dłuższej chwili zobaczyłam Sebastiana, okazało się, że tym razem problemy z sercem dopadły Tomka i postanowił zrezygnować. Sebastian nie chciał go zostawić. Ustaliliśmy, że ja idę ze spotykanym przewodnikiem i jego grupą na górę, a chłopcy czekają na mnie na siodle. W praktyce ostatnie 200 metrów przewyższenia przeszłam sama. Grupa szła bardzo szybko jak dla mnie, po czym długo odpoczywała. Ja wolałam iść wolnym, spokojnym tempem i przystawać na chwilę. Po przejściu dosyć mocnego podejścia zobaczyłam szczyt na wyciągnięcie ręki. Wyglądał jak pagórek;-) Kolejne metry to było wypłaszczenie, ale wyobraźcie sobie, że na tej wysokości po każdych 10 metrach musiałam przystanąć, żeby złapać oddech i nabrać siły na kolejne 10 metrów. 

Szczyt zdobyty! Pogoda była idealna, ciepłe słońce, delikatny wiatr, dobra przejrzystość, widok na morze chmur dookoła. Byłam tak oszołomiona, że ciężko było mi skupić się na samym miejscu i fakcie zdobycia szczytu. Po chwili ochłonęłam, zamieniłam parę słów z zapoznanym przewodnikiem, zrobił mi pamiątkowe zdjęcie z komórki. Ze względu na samodzielne wyjście, komórka stała się moim jedynym aparatem fotograficznym na szczycie :-\ Nie miało to dla mnie jednak znaczenia w tym momencie ;-) Cieszyłam się, że jestem tu gdzie jestem. Nie mogłam jednak zostać za długo, chciałam dostać się do chłopaków, żeby wiedzieć czy wszystko ok. Upewniłam się u przewodnika czy mogę schodzić do siodła sama, potwierdził, że pogoda nie powinna ulec zmianie w ciągu najbliższej godziny. Po pół godziny byłam na siodle. Z uśmiechem na twarzy powitałam towarzyszy:-) Wspólnie rozpoczęliśmy zejście do obozu.

czwartek, 28 lipca 2016

Nocleg w chmurach

Po kolejnych godzinach jazdy dotarliśmy do Terskola, miejscowości leżącej u stóp Elbrusa. Chaos informacyjny jest tu spory, ciężko było dowiedzieć się jak dojechać na kemping, a było ich tam co najmniej kilka.

Ostatecznie po rejestracji naszego planu wyjścia na szczyt znaleźliśmy kameralny kemping usytuowany między drzewami, z widokiem na góry i lodowce Kaukazu. Byliśmy już na wysokości ponad 2000 mnpm. Fajnie było spędzić noc w ciepłym spiworze, a nie w kolejnym samochodzie lub autobusie.

Rano zjedliśmy dobre śniadanie, zostawiliśmy depozyt i udaliśmy się w stronę wyciągu. Aktualnie wychodzenie na Elbrus z poziomu Terskola jest niedosc, że mega męczące to bardzo uciążliwe ze względu na prace budowlane, które cały czas tam się dzieją. Połączenie ludzkiego industrialu, dodajmy, w wydaniu rosyjskim z kosmicznym pejzażem powulkanicznych skał czyni z tego obszaru obcą przestrzeń. Kupiliśmy bilet z wyjazdem na najwyższą stację w obie strony (koszt 1300 rubli). Z każdą kolejną przesiadką robiło się coraz chłodniej, szybko jednak się rozgrzalismy gdy tylko ruszyliśmy już na nogach pod górę z całym ekwipunkiem na plecach. Pokonanie zaledwie 240 metrów przewyższenia na tej wysokości zajęło nam 2 godziny... Zatrzymaliśmy się na wysokości około 4090 m npm. Śniegu nie było dużo, plac ba którym się rozbijalismy był już ubity przez wcześniejszych turystów. Ja na rozbijaniu namiotu, szczególnie zimą, się nie znam, przyznaję od razu, więc byłam tylko asystentka Sebastiana. Kopalam rowki w śniegu czekanem i przynosilam kamienie do oblożenia fartuchow śnieżnych, żeby nam namiot nie odleciał :-) Po jakiejś półtorej godziny mieliśmy swój dom w chmurach:-) Generalnie najbliższy wieczór, noc i dzień miały być czasem 'nic nie robienia' i aklimatyzacji. W nocy strasznie wiało, nie mogłam spać, w ciepłym śpiworku wydawało mi się, że na zewnątrz musi być strasznie zimno. Ponieważ potrzeba wzywała, musiałam jednak wyjść z namiotu. Okazało się, że wiatr jest bardzo ciepły a niebo niesamowicie gwieździste. Warto było wyjść na te chwilę.

Poranek w chmurach był niesamowity. Śniadanie z widokiem na Elbrus w górze oraz poniższe szczyty i dolinę we mgle:-)

W drodze

Od ponad 24 godzin jesteśmy w drodze. Właściwie do tej pory prawie wszystko nam sprzyjało. Pomimo opóźnionego lotu do Kijowa, zdążyliśmy na przesiadke do Kutaisi. Na lotnisku w Gruzji czekał na nas transport, który wcześniej zamawialismy. Około 1:30 w nocy wyruszylismy vanem w kierunku Stepancmindy. Ponad 6 godzin w ciasnym vanie, po krętych gruzinskich drogach nie ulatwialo podróży. Nasz kierowca początkowo nie budził zaufania. Po pewnym czasie jego nastawienie i nasze odczucia się zmieniły. Dogadywalismy się mieszanką pojedynczych rosyjskich slowek i polskiego. Na sam koniec nasz kierowca okazał się bardzo pomocny, zorganizował nam transport pod granicę gruzinsko-rosyjska, dostaliśmy również od niego swojskie wino. Jak smakuje? Miejmy nadzieję, że przekonamy się wieczorem ;-)

Przed granicą musieliśmy wysiąść. Tam zaczął się mały kabaret, ponieważ nie zrozumieliśmy dobrze kierowcy i zaczęliśmy szukać samochodów, z którymi moglibyśmy przejechać do Rosji. Nikt jednak nie chciał nas wziąć. Nie rozumielismy dlaczego, a byliśmy umówieni z kierowcą autobusu, że po przejściu kontroli gruzińskiej pojedziemy dalej z nim. Okazało się że wszyscy pasażerowie przechodzą kontrolę gruzinska pieszo i my też tak powinniśmy :-) Po drugiej stronie wsiedliśmy do autobusu, choć i tu nie obyło się bez niejasnych sygnałów i polslowek, tak jakby ten proceder nie był czymś dopuszczalnym. Aktualnie czekamy przed granicą rosyjską. Czekamy i czekamy, nie ma tu reguły, na razie minęło nas kilkadziesiąt samochodów osobowych, a nasz autobus ciągle czeka.

Wild, wild east

Nie zakładaliśmy, że przekroczenie granicy gruzinsko-rosyjskiej będzie łatwe i nie było. Granica między tymi Państwami jest tylko jedna, wiedzie wąską doliną między górami Kaukazu. Bywa czasem, że granica jest nieczynna ze względu na nieprzejezdnosc. Widząc wzburzone fale płynącej wzdłuż granicy rzeki, zupełnie mnie to nie dziwiło.

O ile granicę gruzinska można było przejść pieszo, o tyle rosyjską już nie. Dzięki pomocy Gruzina, który podwozil nas do granicy, po przejściu granicy gruzińskiej czekał na nas kierowca autobusu, z którym ruszyliśmy w stronę granicy rosyjskiej. Przed granicą czekaliśmy 2 godziny, miały nas samochody osobowe, aż celnik łaskawie zdecydował się nas puścić dalej. Później kolejne pół godziny czekania do kontroli paszportów. Jako pierwsza podeszłam do okienka, porozumiewalam się z celnikiem mieszanką angielsko - polsko - rosyjską. Jakie było moje zaskoczenie kiedy celnik nie wydał mi paszportu i poprosił o powrót na koniec kolejki. Pozostałe osoby z ekipy czekał ten sam los. Następnie kolejne 10 minut czekania w pustej poczekalni, aż zza drzwi wyszło dwóch celników. Wyglądało to troszkę jak przesłuchanie, wygląda na to, że zastanawiali się jak dotarliśmy z Poski do Rosji ta granicą. Pytali co robimy itp. Właściwie po haśle Magdy, że jesteśmy studentami, reszty już nie pytali. Oddali nam paszporty, otworzyli drzwi do granicy i mogliśmy jechać dalej;-) Nie pytajcie po co to przesłuchanie, być może to standardowa procedura dla '' tego typu", rzadko spotykanych tu obcokrajowców ;-) Samo przejście, jak i widoki okolicy skojarzyły nam się z dzikim zachodem :-) tyle, że jesteś na wschodzie. Witaj wild, wild west:-)

piątek, 22 lipca 2016

W oczekiwaniu na...

Pakowanie dostarczyło nam sporo stresu i zmęczenia. O drugiej w nocy byliśmy wreszcie gotowi żeby położyć się spać. Emocje przed wyjazdem nie ułatwiają jednak zadania;-) Na szczęście pociąg mieliśmy o przyzwoitej godzinie 9:46. Aktualnie czekamy na kolejkę na lotnisko. Miejmy nadzieję, że wagi na lotnisku będą łaskawie dla naszych bagaży :-)

niedziela, 5 czerwca 2016

Triglav

Pakowanie bywa strasznie trudne, szczególnie jeśli szuka się kompromisu między praktycznością, a kobiecymi gadżetami. Co gorsze, nawet wybierając się na całkiem poważną górską wyprawę pokusa zapakowania tuszu do rzęs czy dylemat wyboru odpowiednio przylegających spodni  nadal istnieje ;) Z tymi problemami mierzyłam się przez cały wieczór, na dzień przed wyjazdem. Świadomość tego iż jedziemy samochodem wcale nie ułatwiała podjęcia słusznych decyzji bo więc teoretycznie można zapakować więcej ;) Dzień później mieliśmy się przekonać, że pojemność samochodu ma swoje limity, szczególnie jeśli jedzie się nim w piątkę. Na szczęście pakowność Citroena znacznie wzrosła dzięki użyciu różnego rodzaju schowków i kieszonek wewnątrz samochodu. W ten sposób późnym popołudniem ruszyliśmy na spotkanie z Alpami Julijskimi.

 Około godziny 7 rano dotarliśmy do Mojstrany, urokliwej miejscowości u podnóża Alp. O tej porze w miasteczku panowała jeszcze senna atmosfera. Informacja turystyczna czynna była dopiero od godziny 8:00. Postanowiliśmy zatem dojechać do początku szlaku i tam posilić się przed wędrówką. W Alpach Julijskich  można dojechać samochodem bardzo daleko w głąb dolny, co pozwala na sporą oszczędność czasu no i sił J Zakładaliśmy wyjście podobno najbardziej malowniczą trasą od doliny Vrata. Usadowiliśmy się wygodnie na ostatnim parkingu w okolicach schroniska górskiego Šlajmerjev dom aby skonsumować śniadanie, przebrać się i ruszyć szlakiem. W schronisku jednak dowiedzieliśmy się, że wyjście tą stroną może być niebezpieczne ze względu na zagrożenie lawinowe. Musieliśmy zatem z powrotem wsiąść w samochodów aby dostać się do doliny Krma znajdującej się po drugiej stronie pasma górskiego. Doliną Krma wędrowało się przed długi okres czasu delikatnie pod górę, robiło się jednak coraz cieplej, a plecaki ciążyły jeszcze bardziej niż na początku. Po  godzinie wędrówki  trafiliśmy na urokliwą polanę, na której przywitał na świstakJ  Był na tyle ciekawski, że przez pewien czas wystawiał główkę z norki, by schować ją jak tylko ktoś z nas zrobił krok w jego stronę. Odsłaniały się też przed nami coraz piękniejsze, a zarazem wyższe partie gór, pokryte śniegiem. Czekało nas jeszcze około 5 godzin wędrówki, ścieżki robiły się coraz bardziej strome. Czerwony szlak obowiązywał jako oznaczenie tras nie tylko na Triglav, za polaną pojawiły się rozwidlenia ścieżek i nie było pewności czy obraliśmy dobry kierunek. Po drodze spotkaliśmy odpoczywającego turystę, który ostrzegł nas, że Dom Planika, do którego pierwotnie chcieliśmy się wybrać jest zamknięty ze względu na dużą pokrywę śnieżną. Zdecydowaliśmy, że idziemy w takim razie bezpośrednio do schroniska pod szczytem – Kredaricy (Triglavskiego Domu). Po ponad 3 godzinach marszu weszliśmy w strefę śniegu, stuptuty okazały się niezbędne. Ścieżka w postaci śladów kroków poprzednich wędrowców pomagała nam piąć się mozolnie do góry. Wychodzenie po takiej grubej,  a jednocześnie miękkiej od rosnącej temperatury pokrywie śniegu to bardzo żmudna praca. Idąc jako pierwsza nadałam sobie szybkie tempo, które bardzo szybko mnie męczyło. Najlepszym sposobem na te śnieżne podejścia był spokojny, równy krok. Jak to bywa w górach po przejściu fermentu trasy naszym oczom ukazywało się kolejne podejście… Monotonię i trud wyjścia przez pewien czas rekompensowały widoki. Do momentu kiedy to coraz większa liczba szaro-czarnych chmur nie zaczęła się gromadzić nad naszymi głowami. Do tego doszło jeszcze parę grzmotów, nagły grad z deszczem i już zrobiło się ciekawie ;) Na szczęście burzy nie było ale grad i deszcz zrobiły swoje. Na horyzoncie nie widać było ciągle schroniska, a wędrówka w takich warunkach robiła się coraz bardziej uciążliwa.

Wreszcie, po półgodzinnym moknięciu, naszym oczom ukazał się gmach schroniska. W sercu ulga, w butach woda ;) Wiedzieliśmy, że sezon nie jest jeszcze otwarty i schronisko jest teoretycznie zamknięte, ale pracuje tam grupa meteorologów i można tam nocować. Nie wiem czy Ci Panowie, którzy nas przyjęli byli meteorologami ale mieli ciepłe jedzenie, wrzątek i słoweńskie piwo J Co prawda za wrzątek płaciło się jak za złoto (3 eur za litr) ale w tej sytuacji nie narzekaliśmy. Dzięki zdolnościom negocjacyjnym Magdy zapalili również w ogromny, kaflowym piecu, pozwalając naszym przemokniętym ciuchom wrócić do stanu jako takiej używalności. Poza nami w schronisku były jeszcze trzy ekipy Polaków, jedna Austriaków i Słoweńców. Dla potwierdzenia reguły, że świat jest mały, w  Polskiej ekipie spotkałam swojego znajomego z Krakowa. Dowiedzieliśmy się, że ze szczytu należy wrócić do 10:00 rano, ze względu na topniejący  śnieg. Czekała nas zatem wczesna pobudka. Po takim zmęczeniu spało mi się świetnie, budzik o 4 rano nie był dla mnie właściwie żadnym zaskoczeniem ;) Wschód słońca wyglądał urokliwie, właściwie jedyną rzeczą, która mi tu nie pasowała to strome, zaśnieżone skały Triglav, po których miałam się wkrótce wspinać. Wiedziałam, że na szczyt prowadzi ferrata, że trasa jest częściowo zaśnieżona, a więc raki i n pójdą w ruch, tylko jakoś te stromizny, granie i przepaście nie wzbudzały mojego zaufania.

Swego czasu wydawało mi się, że każdy odczuwa ten strach i wyobraża sobie co by się stało gdyby. Okazało się jednak, że nie jest to powszechna domena tylko moja osobista skłonność czy też forma lęku. Cóż, lęk dał o sobie znaki na tym właśnie wyjściu. Wpięta do ferraty czułam się bardzo w porządku, ale na każdej grani, gdzie nie było to możliwe strach dawał o sobie znać. Sprawdziły się proste polecenia Sebastiana i spokojne, pewne kroki by dotrzeć na szczyt. Co ciekawe w drodze powrotnej te same granie i przepaści nie robiły już na mnie takiego wrażenia. Wygląda na to, że obycie z lękami robi swoje ;)

Na wierzchołu Triglav poczułam ulgę i wielką radość. Wreszcie też coś wypiłam i zjadłam, wcześniej żywiłam się głównie adrenaliną ;) Widoki były przepiękne, słońce, błękity i okoliczne góry, i doliny na wyciągnięcie ręki. Na szycie wystawała tylko mała blaszana chorągiewka wskazująca rok pierwszego wyjścia na Triglav. W lecie tę blaszaną chorągiewkę wszyscy mają jakieś 2 metry nad głowami, można więc się domyślić jaka pokrywa śnieżna była jeszcze na szycie.
Niestety nie było nam dane delektować się za długo widokami. Na szycie byliśmy chwilę po 8 rano. Słońce świeciło coraz mocniej i wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć aby wrócić bezpiecznie. Bardzo sprawnie dotarliśmy do Małego Trglavu i dalej. Właściwie najbardziej żmudne i trudne okazały się ostatnie trzy przejścia, na których to śnieg zaczął już znacząco topnieć i jego przyczepność była słaba. Postanowiliśmy użyć liny. Szłam jako pierwsza i robiłam to bardzo mozolnie i powoli. Później dopiero okazało się, ze mogłam zjeżdżać jak na ściance wspinaczkowej, tylko jakoś ciężko było mi wyobrazić sobie jak mogłabym tak się puścić w rzeczywistości górskiej, a nie "ściankowej". Ostatnie strome zejście pokonaliśmy już bez lin, w głębokim i miękkim śnieżku, ze schroniskiem na wyciągnięcie ręki :) Fajnie było zjeść obiad na tarasie schroniska i popatrzeć na Triglav z tej perspektywy. Satysfakcja była. Satysfakcja z tego, że da się współpracować z górą, z samym sobą i z towarzyszami podróży :)


Powrót początkowo był przezabawny. Przede wszystkim dlatego, że trasę, którą pierwszego dnia pokonaliśmy w prawie 3 godziny tym razem zrobiliśmy w jakąś godzinę. To wszystko dzięki  idealnym warunkom do zjazdu na "czterech literach". Zabawy było co niemiara. Gdy skończy się śnieg, zaczęła się już spokojna wędrówka w dół doliny. Pod koniec trasy pojawiło się już zmęczenie i znużenie. Po dotarciu do parkingu wreszcie można było zdjąć ciężkie plecaki i uwolnić stopy z górskich butów. Misja zakończona :)







środa, 30 marca 2016

Różne oblicza tej samej góry - czyli Babia Góra w marcu

Babia Góra cieszy się niesłabnącą reputacją szczytu o bardzo zmiennej i wietrznej pogodzie. Przyznam szczerze, że do tej pory na Babiej byłam tylko dwa razy i w obydwu przypadkach góra była dla mnie łaskawa racząc mnie słońcem, pięknymi widokami i przyjaznymi podmuchami wiatru. Tym razem miałam się przekonać o sile i zmienności tej góry.

Wędrówkę rozpoczęliśmy około 10 rano z Przełęczy Krowiarki czerwonym szlakiem, mocno w górę. Pogoda nas rozpieszczała. W mocnym słońcu zaśnieżony las skrzył się i mienił. Na tarasie widokowym Nad Sokolicą (1367 m n.p.m.) rozpościerał się piękny widok na Beskid oraz na samą Babią Górę. Widać było jak śnieg tańczy na szczycie, ale z naszej perspektywy wyglądało to na zupełnie niewinne podmuchy wiatru :) Turyści spotkani na drodze przekazali nam jednak, że z każdym kolejnym metrem wiosna się kończy, a zaczyna się sroga zima i nieprzyjemny wiatr z gwarantowanym pilingiem twarzy drobnymi kryształkami śniegu ;) Nie zrażając się tymi informacjami szliśmy dalej, co więcej w nasze ślady poszedł również chłopak napotkany Nad Sokolicą, który wcześniej zawrócił przed szczytem. Po przejściu jakichś 15 minut wyszliśmy z se strefy wyższej kosodrzewiny na odsłonięty teren, a tam wiatr wzmagał się z każdym krokiem. Byliśmy nawet dobrze przygotowani, w spodniach z wind stoperem, puchowej kurtce z kapturem i kilkoma warstwami pod spodem byłam w stanie się zakamuflować tak, że widać było tylko moje oczy. Jednak bardzo szybko okazało się, że bardzo przydałyby się okulary oraz stuptuty. Od pewnego momentu wiatr tak przesypał śnieg, że nie było już widać ani ścieżki, ani kosodrzewiny. Szliśmy po skorupie śniegu co chwilę wpadając w zaspy i zbierając śnieg w butach. Kiedy wpadłam prawie po udo miałam chwilę zwątpienia czy dalsza wycieczka ma sens. Wystające czerwone paliki były dla nas drogowskazem i w jakimś sensie zachęcały do dalszej wędrówki. Po pewnym czasie wyszliśmy z obszaru zasp i maszerowaliśmy po twardym podłożu. W tej sytuacji walka z samym wiatrem była już do wytrzymania. Wędrując w tych warunkach naszyły mnie takie przemyślenia, że w górach można mierzyć się z jednym przeciwnikiem ale gdy pojawi się ich więcej warto zastanowić się co dalej.

Dopiero na szczycie odważyłam się wyciągnąć aparat i zrobić kilka zdjęć, zaowocowało to  bardzo szybkim wychłodzeniem dłoni i mocnym bólem palców kiedy krążenie zaczęło wracać do normy. Aura na szycie nie zachęcała do dłuższego postoju, szybko uzupełniliśmy płyny i ruszyliśmy w dalszą drogę czerwonym szlakiem do schroniska Markowe Szczawiny. Tam dopiero rozpoczęła się walka z wiatrem. Początkowe zejście z samego szczytu dosyć stromym trawersem było nie lada wyzwaniem, szczególnie, że z za każdej skały wiatr dął i sypał ostrymi drobinkami zmrożonego śniegu prosto w twarz. W pewnym momencie zaczęłam iść tyłem bo nie byłam w stanie patrzeć pod wiatr. Metoda ta okazała się bardzo powolna ale skuteczna na tyle aby pokonać ten stromy odcinek. Wiatr ustąpił dopiero kiedy zeszliśmy z grani i weszliśmy w wyższe kosodrzewiny, a następnie las. Wszystkim, którzy szli w przeciwnym kierunku uświadamialiśmy co ich czeka za chwilę. Oczywiście wszyscy wiemy, że pogoda w górach bywa zmienna, jednak kiedy doświadczasz tego na własnej skórze wtedy zaczynasz rozumieć co to znaczy. Czasami trudno uwierzyć, że tak, różne oblicza może mieć ta sama góra.

W schronisku dopadł nas prawdziwy głód:) Wyjedliśmy nasz prowiant, wysuszyliśmy trochę rzeczy. W tym momencie muszę przyznać, że minimalizm w górach się nie sprawdza. Właściwie podstawą takie wyposażenie, które pomoże nam przetrwać różnorodne warunki, co więcej warto mieć niektóre przedmioty zdublowane, na przykład skarpetki ;-) Za użyczenie drugiej pary bardzo dziękuję Sebastianowi :)

Powrót do Przełęczy Krowiarki niebieskim szlakiem to bardzo spokojny, trochę nudny marsz lasem. Po wcześniejszych atrakcjach taki spacer był dla nas odpowiednią alternatywą :)

\ 







czwartek, 24 marca 2016

Porfawor na Bonawenturze

Lubimy Bonawenturę. Przede wszystkim dlatego, że odbywa się w moim rodzinnym miasteczku ale nie tylko ;-) Jest sympatycznie, swobodnie, a pokazy są na bardzo dobrym poziomie. Tym razem nie mieliśmy możliwości zobaczyć wszystkich prezentacji. Inspiracji jednak nie zabrakło.

Rob Maciąg przekonywał nas, że po Indiach można podróżować skuterem i przeżyć, a Indusów, że Bolek i Lolek to najlepsza bajka jaką widzieli. Faktycznie, induskim dzieciakom uśmiechy z twarz nie schodziły. W fascynujący sposób o swojej pasji, dzikich zwierzętach i górskich wycieczkach po parkach kanadyjskich i amerykańskich opowiadała Julia Witczuk. Kolumbią zainteresował nas bardzo Dominik Bac.

Nie wiadomo dlaczego, najbardziej spodobały mi się jednak prelekcje dotyczące miejsc najzimniejszych. Biorąc pod uwagę fakt, że moja tolerancja zimna jest niska, pozostaje mi rozpocząć proces hartowania ;)

O półtora letniej przygodzie w Polskiej Stacji Antarktycznej w niesamowicie interesujący i barwny sposób opowiadał Piotr Horzela. Leśnik z wykształcenia trafił na kontynent, na którym nie ma drzew, jest za to wieczny lód, śnieg, mróz i do tego przeraźliwie silny wiatr, poza kilkunastoma dniami w roku kiedy to wiatr ustaje i można usłyszeć prawdziwą ciszę.

Pełną anegdot prezentację o drugim biegunie zimna, Jakucji na Syberii, przygotował gość specjalny Bonawentury Romuald Koperski. Najniższa zanotowana temperatura wyniosła tam -74 stopnie Celsjusza, na co dzień temperatury dochodzą do - 50. Tym trudniej sobie wyobrazić, że są to rejony, w których żyją ludzie. Pan Romuald, przemieszczając się wraz ze swoimi towarzyszami ocieplonym wojskowym pojazdem, natknął się na rdzenną ludność - Czukczów. Ludzie Ci żyją w tej krainie bez ognia, ponieważ nie ma tam opału to znaczy lasów. Czukcze wydają się jednak nic sobie z mrozów nie robić. Ich największym skarbem są renifery, to one dostarczają właścicielom bardzo ciepłe odzienie oraz pokarm. W skafandrze uszytym ze skór reniferów Czukcze przeżywają całą zimę, chodzą w nim w dzień i śpią w nocy. Wydaje się to dosyć zrozumiałe, bo jak się przebierać w temperaturze - 50? :) Jak leczyć przeziębienie w takich warunkach? Przy - 30 stopniach dzieci Czukczów chodzą w rozpiętym skafandrze i hartują się.

Paradoksem jest to, że Syberia w pewnym sensie istnieje dzięki mrozom. Tak niskie temperatury sprawiają, że ogromna liczba jezior, rzek i bagien zamienia się w niezliczoną ilość dróg, którymi można się przemieszczać w dowolną stronę o ile dysponuje się odpowiednim pojazdem i wystarczającą ilością paliwa. Im więcej tych opowieści i anegdot Pana Romualda tym Syberia wydawała się coraz cieplejsza ;-)