Pakowanie bywa strasznie trudne, szczególnie jeśli szuka się
kompromisu między praktycznością, a kobiecymi gadżetami. Co gorsze, nawet
wybierając się na całkiem poważną górską wyprawę pokusa zapakowania tuszu do
rzęs czy dylemat wyboru odpowiednio przylegających spodni nadal istnieje ;) Z tymi problemami
mierzyłam się przez cały wieczór, na dzień przed wyjazdem. Świadomość tego iż
jedziemy samochodem wcale nie ułatwiała podjęcia słusznych decyzji bo więc
teoretycznie można zapakować więcej ;) Dzień później mieliśmy się przekonać, że
pojemność samochodu ma swoje limity, szczególnie jeśli jedzie się nim w piątkę.
Na szczęście pakowność Citroena znacznie wzrosła dzięki użyciu różnego rodzaju
schowków i kieszonek wewnątrz samochodu. W ten sposób późnym popołudniem
ruszyliśmy na spotkanie z Alpami Julijskimi.
Około
godziny 7 rano dotarliśmy do Mojstrany, urokliwej miejscowości u podnóża Alp. O
tej porze w miasteczku panowała jeszcze senna atmosfera. Informacja turystyczna
czynna była dopiero od godziny 8:00. Postanowiliśmy zatem dojechać do początku
szlaku i tam posilić się przed wędrówką. W Alpach Julijskich można dojechać samochodem bardzo daleko w
głąb dolny, co pozwala na sporą oszczędność czasu no i sił J Zakładaliśmy wyjście
podobno najbardziej malowniczą trasą od doliny Vrata. Usadowiliśmy się wygodnie
na ostatnim parkingu w okolicach schroniska górskiego Šlajmerjev dom aby
skonsumować śniadanie, przebrać się i ruszyć szlakiem. W schronisku jednak
dowiedzieliśmy się, że wyjście tą stroną może być niebezpieczne ze względu na
zagrożenie lawinowe. Musieliśmy zatem z powrotem wsiąść w samochodów aby dostać
się do doliny Krma znajdującej się po drugiej stronie pasma górskiego. Doliną
Krma wędrowało się przed długi okres czasu delikatnie pod górę, robiło się
jednak coraz cieplej, a plecaki ciążyły jeszcze bardziej niż na początku.
Po godzinie wędrówki trafiliśmy na urokliwą polanę, na której przywitał
na świstakJ Był na tyle ciekawski, że przez pewien czas
wystawiał główkę z norki, by schować ją jak tylko ktoś z nas zrobił krok w jego
stronę. Odsłaniały się też przed nami coraz piękniejsze, a zarazem wyższe
partie gór, pokryte śniegiem. Czekało nas jeszcze około 5 godzin wędrówki,
ścieżki robiły się coraz bardziej strome. Czerwony szlak obowiązywał jako
oznaczenie tras nie tylko na Triglav, za polaną pojawiły się rozwidlenia
ścieżek i nie było pewności czy obraliśmy dobry kierunek. Po drodze spotkaliśmy
odpoczywającego turystę, który ostrzegł nas, że Dom Planika, do którego
pierwotnie chcieliśmy się wybrać jest zamknięty ze względu na dużą pokrywę
śnieżną. Zdecydowaliśmy, że idziemy w takim razie bezpośrednio do schroniska
pod szczytem – Kredaricy (Triglavskiego Domu). Po ponad 3 godzinach marszu
weszliśmy w strefę śniegu, stuptuty okazały się niezbędne. Ścieżka w postaci
śladów kroków poprzednich wędrowców pomagała nam piąć się mozolnie do góry.
Wychodzenie po takiej grubej, a
jednocześnie miękkiej od rosnącej temperatury pokrywie śniegu to bardzo żmudna
praca. Idąc jako pierwsza nadałam sobie szybkie tempo, które bardzo szybko mnie
męczyło. Najlepszym sposobem na te śnieżne podejścia był spokojny, równy krok.
Jak to bywa w górach po przejściu fermentu trasy naszym oczom ukazywało się
kolejne podejście… Monotonię i trud wyjścia przez pewien czas
rekompensowały widoki. Do momentu kiedy to coraz większa liczba szaro-czarnych
chmur nie zaczęła się gromadzić nad naszymi głowami. Do tego doszło jeszcze
parę grzmotów, nagły grad z deszczem i już zrobiło się ciekawie ;) Na szczęście
burzy nie było ale grad i deszcz zrobiły swoje. Na horyzoncie nie widać
było ciągle schroniska, a wędrówka w takich warunkach robiła się coraz bardziej
uciążliwa.
Wreszcie, po półgodzinnym moknięciu, naszym oczom ukazał się
gmach schroniska. W sercu ulga, w butach woda ;) Wiedzieliśmy, że sezon
nie jest jeszcze otwarty i schronisko jest teoretycznie zamknięte, ale pracuje
tam grupa meteorologów i można tam nocować. Nie wiem czy Ci Panowie, którzy nas
przyjęli byli meteorologami ale mieli ciepłe jedzenie, wrzątek i słoweńskie
piwo J Co
prawda za wrzątek płaciło się jak za złoto (3 eur za litr) ale w tej sytuacji
nie narzekaliśmy. Dzięki zdolnościom negocjacyjnym Magdy zapalili również w
ogromny, kaflowym piecu, pozwalając naszym przemokniętym ciuchom wrócić do
stanu jako takiej używalności. Poza nami w schronisku były jeszcze trzy ekipy
Polaków, jedna Austriaków i Słoweńców. Dla potwierdzenia reguły, że świat jest
mały, w Polskiej ekipie spotkałam
swojego znajomego z Krakowa. Dowiedzieliśmy się, że ze szczytu należy wrócić do
10:00 rano, ze względu na topniejący
śnieg. Czekała nas zatem wczesna pobudka. Po takim zmęczeniu spało mi
się świetnie, budzik o 4 rano nie był dla mnie właściwie żadnym zaskoczeniem ;)
Wschód słońca wyglądał urokliwie, właściwie jedyną rzeczą, która mi tu nie
pasowała to strome, zaśnieżone skały Triglav, po których miałam się wkrótce
wspinać. Wiedziałam, że na szczyt prowadzi ferrata, że trasa jest częściowo
zaśnieżona, a więc raki i n pójdą w ruch, tylko jakoś te stromizny, granie i
przepaście nie wzbudzały mojego zaufania.
Swego czasu wydawało mi się, że każdy odczuwa ten strach i
wyobraża sobie co by się stało gdyby. Okazało się jednak, że nie jest to
powszechna domena tylko moja osobista skłonność czy też forma lęku. Cóż, lęk
dał o sobie znaki na tym właśnie wyjściu. Wpięta do ferraty czułam się bardzo w
porządku, ale na każdej grani, gdzie nie było to możliwe strach dawał o sobie
znać. Sprawdziły się proste polecenia Sebastiana i spokojne, pewne kroki by
dotrzeć na szczyt. Co ciekawe w drodze powrotnej te same granie i przepaści nie
robiły już na mnie takiego wrażenia. Wygląda na to, że obycie z lękami robi
swoje ;)
Na wierzchołu Triglav poczułam ulgę i wielką radość.
Wreszcie też coś wypiłam i zjadłam, wcześniej żywiłam się głównie adrenaliną ;)
Widoki były przepiękne, słońce, błękity i okoliczne góry, i doliny na
wyciągnięcie ręki. Na szycie wystawała tylko mała blaszana chorągiewka
wskazująca rok pierwszego wyjścia na Triglav. W lecie tę blaszaną chorągiewkę
wszyscy mają jakieś 2 metry nad głowami, można więc się domyślić jaka pokrywa
śnieżna była jeszcze na szycie.
Niestety nie było nam dane delektować się za długo widokami.
Na szycie byliśmy chwilę po 8 rano. Słońce świeciło coraz mocniej i
wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć aby wrócić bezpiecznie. Bardzo sprawnie
dotarliśmy do Małego Trglavu i dalej. Właściwie najbardziej żmudne i trudne
okazały się ostatnie trzy przejścia, na których to śnieg zaczął już znacząco
topnieć i jego przyczepność była słaba. Postanowiliśmy użyć liny. Szłam jako
pierwsza i robiłam to bardzo mozolnie i powoli. Później dopiero okazało się, ze
mogłam zjeżdżać jak na ściance wspinaczkowej, tylko jakoś ciężko było mi
wyobrazić sobie jak mogłabym tak się puścić w rzeczywistości górskiej, a nie
"ściankowej". Ostatnie strome zejście pokonaliśmy już bez lin, w
głębokim i miękkim śnieżku, ze schroniskiem na wyciągnięcie ręki :) Fajnie było
zjeść obiad na tarasie schroniska i popatrzeć na Triglav z tej perspektywy.
Satysfakcja była. Satysfakcja z tego, że da się współpracować z górą, z samym
sobą i z towarzyszami podróży :)
Powrót początkowo był przezabawny. Przede wszystkim dlatego,
że trasę, którą pierwszego dnia pokonaliśmy w prawie 3 godziny tym razem
zrobiliśmy w jakąś godzinę. To wszystko dzięki
idealnym warunkom do zjazdu na "czterech literach". Zabawy
było co niemiara. Gdy skończy się śnieg, zaczęła się już spokojna wędrówka w
dół doliny. Pod koniec trasy pojawiło się już zmęczenie i znużenie. Po dotarciu
do parkingu wreszcie można było zdjąć ciężkie plecaki i uwolnić stopy z
górskich butów. Misja zakończona :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz