niedziela, 5 czerwca 2016

Triglav

Pakowanie bywa strasznie trudne, szczególnie jeśli szuka się kompromisu między praktycznością, a kobiecymi gadżetami. Co gorsze, nawet wybierając się na całkiem poważną górską wyprawę pokusa zapakowania tuszu do rzęs czy dylemat wyboru odpowiednio przylegających spodni  nadal istnieje ;) Z tymi problemami mierzyłam się przez cały wieczór, na dzień przed wyjazdem. Świadomość tego iż jedziemy samochodem wcale nie ułatwiała podjęcia słusznych decyzji bo więc teoretycznie można zapakować więcej ;) Dzień później mieliśmy się przekonać, że pojemność samochodu ma swoje limity, szczególnie jeśli jedzie się nim w piątkę. Na szczęście pakowność Citroena znacznie wzrosła dzięki użyciu różnego rodzaju schowków i kieszonek wewnątrz samochodu. W ten sposób późnym popołudniem ruszyliśmy na spotkanie z Alpami Julijskimi.

 Około godziny 7 rano dotarliśmy do Mojstrany, urokliwej miejscowości u podnóża Alp. O tej porze w miasteczku panowała jeszcze senna atmosfera. Informacja turystyczna czynna była dopiero od godziny 8:00. Postanowiliśmy zatem dojechać do początku szlaku i tam posilić się przed wędrówką. W Alpach Julijskich  można dojechać samochodem bardzo daleko w głąb dolny, co pozwala na sporą oszczędność czasu no i sił J Zakładaliśmy wyjście podobno najbardziej malowniczą trasą od doliny Vrata. Usadowiliśmy się wygodnie na ostatnim parkingu w okolicach schroniska górskiego Šlajmerjev dom aby skonsumować śniadanie, przebrać się i ruszyć szlakiem. W schronisku jednak dowiedzieliśmy się, że wyjście tą stroną może być niebezpieczne ze względu na zagrożenie lawinowe. Musieliśmy zatem z powrotem wsiąść w samochodów aby dostać się do doliny Krma znajdującej się po drugiej stronie pasma górskiego. Doliną Krma wędrowało się przed długi okres czasu delikatnie pod górę, robiło się jednak coraz cieplej, a plecaki ciążyły jeszcze bardziej niż na początku. Po  godzinie wędrówki  trafiliśmy na urokliwą polanę, na której przywitał na świstakJ  Był na tyle ciekawski, że przez pewien czas wystawiał główkę z norki, by schować ją jak tylko ktoś z nas zrobił krok w jego stronę. Odsłaniały się też przed nami coraz piękniejsze, a zarazem wyższe partie gór, pokryte śniegiem. Czekało nas jeszcze około 5 godzin wędrówki, ścieżki robiły się coraz bardziej strome. Czerwony szlak obowiązywał jako oznaczenie tras nie tylko na Triglav, za polaną pojawiły się rozwidlenia ścieżek i nie było pewności czy obraliśmy dobry kierunek. Po drodze spotkaliśmy odpoczywającego turystę, który ostrzegł nas, że Dom Planika, do którego pierwotnie chcieliśmy się wybrać jest zamknięty ze względu na dużą pokrywę śnieżną. Zdecydowaliśmy, że idziemy w takim razie bezpośrednio do schroniska pod szczytem – Kredaricy (Triglavskiego Domu). Po ponad 3 godzinach marszu weszliśmy w strefę śniegu, stuptuty okazały się niezbędne. Ścieżka w postaci śladów kroków poprzednich wędrowców pomagała nam piąć się mozolnie do góry. Wychodzenie po takiej grubej,  a jednocześnie miękkiej od rosnącej temperatury pokrywie śniegu to bardzo żmudna praca. Idąc jako pierwsza nadałam sobie szybkie tempo, które bardzo szybko mnie męczyło. Najlepszym sposobem na te śnieżne podejścia był spokojny, równy krok. Jak to bywa w górach po przejściu fermentu trasy naszym oczom ukazywało się kolejne podejście… Monotonię i trud wyjścia przez pewien czas rekompensowały widoki. Do momentu kiedy to coraz większa liczba szaro-czarnych chmur nie zaczęła się gromadzić nad naszymi głowami. Do tego doszło jeszcze parę grzmotów, nagły grad z deszczem i już zrobiło się ciekawie ;) Na szczęście burzy nie było ale grad i deszcz zrobiły swoje. Na horyzoncie nie widać było ciągle schroniska, a wędrówka w takich warunkach robiła się coraz bardziej uciążliwa.

Wreszcie, po półgodzinnym moknięciu, naszym oczom ukazał się gmach schroniska. W sercu ulga, w butach woda ;) Wiedzieliśmy, że sezon nie jest jeszcze otwarty i schronisko jest teoretycznie zamknięte, ale pracuje tam grupa meteorologów i można tam nocować. Nie wiem czy Ci Panowie, którzy nas przyjęli byli meteorologami ale mieli ciepłe jedzenie, wrzątek i słoweńskie piwo J Co prawda za wrzątek płaciło się jak za złoto (3 eur za litr) ale w tej sytuacji nie narzekaliśmy. Dzięki zdolnościom negocjacyjnym Magdy zapalili również w ogromny, kaflowym piecu, pozwalając naszym przemokniętym ciuchom wrócić do stanu jako takiej używalności. Poza nami w schronisku były jeszcze trzy ekipy Polaków, jedna Austriaków i Słoweńców. Dla potwierdzenia reguły, że świat jest mały, w  Polskiej ekipie spotkałam swojego znajomego z Krakowa. Dowiedzieliśmy się, że ze szczytu należy wrócić do 10:00 rano, ze względu na topniejący  śnieg. Czekała nas zatem wczesna pobudka. Po takim zmęczeniu spało mi się świetnie, budzik o 4 rano nie był dla mnie właściwie żadnym zaskoczeniem ;) Wschód słońca wyglądał urokliwie, właściwie jedyną rzeczą, która mi tu nie pasowała to strome, zaśnieżone skały Triglav, po których miałam się wkrótce wspinać. Wiedziałam, że na szczyt prowadzi ferrata, że trasa jest częściowo zaśnieżona, a więc raki i n pójdą w ruch, tylko jakoś te stromizny, granie i przepaście nie wzbudzały mojego zaufania.

Swego czasu wydawało mi się, że każdy odczuwa ten strach i wyobraża sobie co by się stało gdyby. Okazało się jednak, że nie jest to powszechna domena tylko moja osobista skłonność czy też forma lęku. Cóż, lęk dał o sobie znaki na tym właśnie wyjściu. Wpięta do ferraty czułam się bardzo w porządku, ale na każdej grani, gdzie nie było to możliwe strach dawał o sobie znać. Sprawdziły się proste polecenia Sebastiana i spokojne, pewne kroki by dotrzeć na szczyt. Co ciekawe w drodze powrotnej te same granie i przepaści nie robiły już na mnie takiego wrażenia. Wygląda na to, że obycie z lękami robi swoje ;)

Na wierzchołu Triglav poczułam ulgę i wielką radość. Wreszcie też coś wypiłam i zjadłam, wcześniej żywiłam się głównie adrenaliną ;) Widoki były przepiękne, słońce, błękity i okoliczne góry, i doliny na wyciągnięcie ręki. Na szycie wystawała tylko mała blaszana chorągiewka wskazująca rok pierwszego wyjścia na Triglav. W lecie tę blaszaną chorągiewkę wszyscy mają jakieś 2 metry nad głowami, można więc się domyślić jaka pokrywa śnieżna była jeszcze na szycie.
Niestety nie było nam dane delektować się za długo widokami. Na szycie byliśmy chwilę po 8 rano. Słońce świeciło coraz mocniej i wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć aby wrócić bezpiecznie. Bardzo sprawnie dotarliśmy do Małego Trglavu i dalej. Właściwie najbardziej żmudne i trudne okazały się ostatnie trzy przejścia, na których to śnieg zaczął już znacząco topnieć i jego przyczepność była słaba. Postanowiliśmy użyć liny. Szłam jako pierwsza i robiłam to bardzo mozolnie i powoli. Później dopiero okazało się, ze mogłam zjeżdżać jak na ściance wspinaczkowej, tylko jakoś ciężko było mi wyobrazić sobie jak mogłabym tak się puścić w rzeczywistości górskiej, a nie "ściankowej". Ostatnie strome zejście pokonaliśmy już bez lin, w głębokim i miękkim śnieżku, ze schroniskiem na wyciągnięcie ręki :) Fajnie było zjeść obiad na tarasie schroniska i popatrzeć na Triglav z tej perspektywy. Satysfakcja była. Satysfakcja z tego, że da się współpracować z górą, z samym sobą i z towarzyszami podróży :)


Powrót początkowo był przezabawny. Przede wszystkim dlatego, że trasę, którą pierwszego dnia pokonaliśmy w prawie 3 godziny tym razem zrobiliśmy w jakąś godzinę. To wszystko dzięki  idealnym warunkom do zjazdu na "czterech literach". Zabawy było co niemiara. Gdy skończy się śnieg, zaczęła się już spokojna wędrówka w dół doliny. Pod koniec trasy pojawiło się już zmęczenie i znużenie. Po dotarciu do parkingu wreszcie można było zdjąć ciężkie plecaki i uwolnić stopy z górskich butów. Misja zakończona :)