środa, 14 października 2015

42 km w Poznaniu!

Maraton. Dystans, który wydawał mi się magiczny i nieosiągalny. W pewien sposób mnie kusił, a z drugiej strony odpychał. Nie miałam w sobie euforii obserwowanej u znajomych, przyjaciół czy też zupełnie obcych mi biegaczy. Taka zachowawcza postawa sprawiła, że zdecydowałam się pobiec ten dystans dopiero po ponad 3 latach od rozpoczęcia przygody z bieganiem. Dlaczego? Na pewno nie przez nagły przypływ euforii, wzrost popularności biegania, chęć udowodnienia sobie czegokolwiek czy też namowy znajomych. Zdecydowałam się bo poczułam, że zarówno psychicznie jak i fizycznie jestem gotowa na trud przygotowań i podjęcie takiego wyzwania. Dojrzałam do biegowej decyzji w takim, a nie innym momencie i wygląda na to, że był to odpowiedni czas :) Po kolei jednak.

Na swoim koncie miałam półmaraton. Biegałam sporo po górach. W czerwcu ukończyłam Rzeźniczka. Wtedy również zdecydowałam się na maraton w Poznaniu. Cztery miesiące czasu to odpowiedni okres na przygotowania. Wspólnie z kolegą realizowaliśmy ten sam plan treningowy. Przyświecał mi ambitny cel - 4 godziny. Co prawda w komentarzach planu wyczytałam, że to czas i trening dla osób, które pierwszy maraton mają już za sobą, jednak nie zrażałam się tą informacją ;-) Treningi zawierały sporo interwałów i tempówek. Wszystko po to aby biegać szybciej, a tego właśnie potrzebowałam zdecydowanie. Interwały i tempówki to nie są łatwe i przyjemne treningi! Starłam się iść za planem, nie mogłam się jednak powstrzymać, kiedy Night Runners Kraków rozpoczęli swoje treningi NR+ w środku tygodnia, w Lasku Wolskim. Bez asfaltu, za to z naturalną dawką interwałów w postaci leśnych ścieżek ciągnących się raz mocno w górę, raz w dół. Wybierając się na pierwszy trening czułam, że to nie będzie dla mnie zabawa. Ekipa nadała mocne tempo, pozostało mi trzymać się końca peletonu i tak dotrwać do końca treningu. Kolejne treningi wcale nie były łatwiejsze. Tym bardziej mam poczucie, że włączenie ich do mojego planu przyniosło pozytywne efekty. Byłam bardzo systematyczna przez całe wakacje, aż do września. Wtedy to najpierw pojawiły się dziwne bóle w stopie, a następnie przeziębienie. W ten sposób na 3 tygodnie przed maratonem zaprzestałam treningów. Po drodze pojawił się jeszcze wyjazd do Grecji, podczas którego trenowanie było mocno ograniczone. Tym samym mój pierwszy dystans 30 kilometrów po asfalcie wykonałam w piątek wieczorem na 9 dni przed maratonem. Co ciekawe biegło mi się świetnie. Pogoda była idealna. Przetestowałam również moją bombę cukrową na maraton, a mianowicie daktyle. Organizm zaakceptował taki dopalacz, a ja zakończyłam trening z odczuciem, że zaliczyłam 30 km i nie będą mnie dręczyć wyrzuty sumienia. 

Do Poznania pojechaliśmy w sobotę rano. Ekipa w samochodzie była iście maratońska - 3 biegaczy, którzy królewski dystans mieli już za sobą i ja, debiutantka. Poznań przywitał nas mocnymi, chłodnymi podmuchami wiatru. Prognozy pogody wskazywały, że jutro wiatr może być naszym najgorszym wrogiem. Pojawił się dylemat z wersją stroju. Jak się nie przegrzać i jak się nie dać przewiać? :) Spakowany przez mnie zestaw ubrań sprawił, ze mój dylemat był jeszcze większy :) Na szczęście wiatr okazał się łaskawy, a słońce pięknie świeciło przez całą trasę. Pogoda nie była więc moim wrogiem. Na tym maratonie nie miałam wrogów. Moje własne myśli i ciało mówiły mi, że jeśli pobiegnę mądrze to dotrę na metę. Tylko co to znaczy mądrze? Starałam się biec równo, pić regularnie, oraz przyjmować dawki węglowodanów w postaci kostek cukru, daktyli i bananów małymi porcjami, w regularnych odstępach. Zrezygnowałam z czekolady, która zazwyczaj tak bardzo mnie kusiła. Przy takim wysiłku tłuszcz na nic się nie przyda. Już po 15 kilometrze miałam wrażenie, ze moje nogi są spięte i "wbijają" się w asfalt, wiedziałam, że to odczucie będzie się pogłębiać więc zaakceptowałam ten stan rzeczy. Na 25 kilometrze uświadomiłam sobie, że czas 4 godzin jest nieosiągalny. Właściwie od początku biegałam o kilka sekund za wolno w stosunku do wymarzonego wyniku. Dlaczego? Pozostawiam to pytanie bez odpowiedzi. Widocznie nie byłam gotowa na 4:00:00. Po 30 kilometrze nie myślałam już o czasie, wiedziałam po prostu, że chcę dobiec. Nie zwalniałam, jednak pojawiające się na trasie podbiegi nie ułatwiały zadania. Po drodze mijałam wielu biegaczy. To nie ja biegłam szybciej, to oni z różnych powodów truchtali lub ledwie szli. Miałam przeczucie, że dam radę jeśli tylko nie zdaży się coś nieprzewidywalnego, kontuzja, nieustępliwy ból lub inna dolegliwość. Każdy kolejny kilometr był zagadką. Przez głowę przewijały się tysiące myśli. Zastanawiałam się jak moi znajomi mogą biegać ultra. Na 35 kilometrze wydawało mi się to najgłupszym pomysłem na świecie :) Po przebiegnięciu przez stadion Lecha poczułam ulgę. Do mety zostało niewiele ponad cztery kilometry, za chwilę trzy. Kibiców było coraz więcej. Dwa kilometry. Przyspieszyłam. Momentami biegłam w tempie 5:30. Przed metą przyspieszyłam znacząco. Zmyliła mnie pierwsza brama, przez chwilę myślałam, że to meta, po czym za zakrętem, jakieś 100 metrów dalej, wyłoniła się faktyczna meta. Znalazłam w sobie jednak siły aby prawie sprintem dobiec do końca. Na mecie zaowocowało to zablokowaniem oddechu. Przez chwilę myślałam, że nie będę w stanie oddychać. To powstrzymało mnie przed wybuchem płaczu, którym miałam uwolnić ból i emocje. Medycy kazali mi usiąść i spokojnie oddychać. Po chwili wszystko wróciło do normy. Reakcja organizmu była ekstremalna. Przez całą trasę nie miałam problemu z oddechem, wydolnościowo czułam się świetnie. Wygląda na to, że po takim wysiłku organizm nie był gotowy na "sprint". Mogłam wreszcie odebrać medal, różę i folię, żeby się owinąć. Z radością rozpoczęłam konsumpcję czekolady, pomarańczy, rodzynek i innych dobroci, które zastałam na mecie :) Po jakimś czasie do metry dotarł Marek, z którym pokonałam pierwsze 21 kilometrów. Niestety dopadł go potężny ból w kolanie - coś nieoczekiwanego co sprawia, że założenia czasowe trzeba odstawić na bok. Brawa należą się jednak za przełamanie bólu i dotarcie do celu. Ja byłam uskrzydlona. Z dziecinną radością wybrałam się pod prysznic, zjadłam makaron, przy okazji rozciągałam się co jakiś czas, żeby dać mięśniom ulgę. Organizatorzy powiadomili mnie smsem, że mój czas brutto wyniósł 04:13:13, a netto 04:09:52. Ucieszyłam się - pierwszy maraton poniżej 4:10. Ambitne założenia nie były już tak istotne jak osiągnięty wynik, który po prostu cieszył :)





piątek, 2 października 2015

Retrospekcje ze Spartathlonu

Wybierając się na Spartathlon tylko jako widz i wsparcie, tak naprawdę nie miałam pojęcia czym to wydarzenie jest. Byłam zaledwie obserwatorem, a mimo tego udzieliły mi się emocje towarzyszące biegowi, na pewno po części dzięki temu, że jeszcze przed startem mogłam poznać część polskiej reprezentacji. Poza Jarkiem Oleksy, któremu towarzyszyłam wraz z Agnieszką i Kasią, w Spartathlonie startowali Andrzej Radzikowski, Piotr Kuryło, Zbyszek Malinowski, Artur Kujawiński, Marcin Zieliński, Stanisław Giemza i Łukasz Sagan. 





Połowa Panów ukończyła bieg, co wpasowuje się w ogólne statystyki biegu, który kończy zazwyczaj mniej niż połowa biegaczy. To nie jest jednak ważne. Kiedy stałam na starcie biegu robiąc zdjęcia mogłam tylko podejrzewać w jakim stresie i ekscytacji są biegacze. Przed nimi 246 kilometrów, kilkadziesiąt godzin biegu (między pierwszym i ostatnim zawodnikiem różnica czasu wyniosła ponad 12 godzin!). 

To nie jest już zwykły bieg, to jest ekstremalna przygoda podczas, której wszystko może się wydarzyć. Zawodnik musi być przygotowany nie tylko na walkę ze sobą ale też z kaprysami pogody, uciążliwym ruchem samochodowym, biegiem w nocny, limitami czasowymi, trudnościami logistycznymi. Mimo, że trasa jest w większości asfaltowa to bardzo górzysta. Płaskich odcinków jest tam naprawdę niewiele. Pierwszy punkt kontrolny, na którym zawodnik może liczyć na wsparcie swojej załogi znajduje się na 42 kilometrze. Po przebiegnięciu maratonu zawodnicy ciągle mają większość trasy przed sobą, a w tym roku było bardzo słonecznie i duszno co zdecydowanie nie ułatwiało biegu. Punkt ten był zamykany o 11:45 co oznaczało, że dystans należy pokonać w mniej niż 4h45. Wydaje się, że nie jest to wyżyłowany limit dla doświadczonych biegaczy, tyle, że przy podobnych, wymagających limitach na kolejnych punktach odpowiedne rozłożenie sił staje się wyzwaniem. 











Po 65 kilometrze miałam okazję obserwować tych, którzy zakończyli bieg bo nie zmieścili się w czasie o minutę, dwie czy pięć. W twarzach większości było widać zawód, a znaleźć słów pocieszenia nie było łatwo. Oczywiście byli i tacy, którzy rezygnowali świadomie bo na przykład kontuzja uniemożliwiała im dalszy bieg. Od tego też kilometra wspólnie z Jarkiem kibicowaliśmy pozostałym biegaczom. 





Od Koryntu, znajdującego się na 90 kilometrze trasa zrobiła się ciekawsza, bardziej kameralna, biegła często wśród malowniczych krajobrazów i uroczych miejscowości. Jednocześnie też droga była coraz bardziej górzysta, choć najtrudniejszy podbieg na Parthenio był jeszcze przed wszystkimi uczestnikami. W związku z rezygnacją Jarka nie miałyśmy okazji poczuć czym jest praca załogi wspierającej w nocy. Z opowieści innych ekip i obserwacji wygląda na to, ze jest to kawał ciężkiej pracy. Nie chodzi tylko o bycie w odpowiednim miejscu i czasie, i to jeszcze z odpowiednim wyposażeniem ale również o ciągłą konieczność czuwania, przewidywania, a przede wszystkim umiejętnego dopingowania zawodnika. Obserwując zmagania biegaczy w okolicach 100 kilometra, jeszcze przed zapadnięciem zmroku zastanawiałam się dlaczego to robią? Nie umiałam odpowiedzieć sobie na to pytanie. Przed najlepszymi jeszcze cała noc w biegu, a przed pozostałymi również prawie cały dzień. 






Noc przyniosła zmianę pogody, silny deszcz i znaczne ochłodzenie. Podczas gdy nasza ekipa smakowała greckie wino w Sparcie pozostali zawodnicy walczyli z własnym ciałem, duszą i nocą. Nad ranem w Sparcie siąpiło. Gdy przyszliśmy na metę okazało się, że pierwsza piątka najlepszych biegaczy już dobiegła. Najlepszy, Niemiec Florian Reus, pokonał dystans Spartathlonu w 23 godziny, 17 minut i 31 sekund. Niesamowita amerykanka, Katalin Nagi, której kibicowaliśmy przed 100 kilometrem stawiła się na mecie jako czwarta! Gdy ją mijaliśmy samochodem w czasie biegu była w okolicach 7 pozycji, biegła bardzo równo, z dużym zapasem sił. Wynik potwierdza, że siły zachowała do końca. Na mecie czekaliśmy na Andrzeja sprawdzając co jakiś czas informacje na facebooku. Z wiadomości podawanych w nocy wiedzieliśmy, że Andrzej zajmował 3, a później 2 miejsce. Rano wiedzieliśmy już, że nie utrzymał tej pozycji. Co było powodem i kiedy go zobaczymy w osławionej alei? Nie mieliśmy pojęcia, że po pokonaniu najtrudniejszej góry organizm Andrzeja odmówił posłuszeństwa. Jak sam zawodnik przyznał później, za szybko pokonał osławione wziesienie i to było głównym powodem dalszych problemów. Pomimo tego Andrzej znalazł w sobie siły aby dotrzeć na metę. Przywitaliśmy go brawami, jako 18 zawodnika, z czasem 28 godzin 44 minuty i 5 sekund. W pięknym stylu do mety dobiegli również Zbyszek Malinowski, Łukasz Sagan i Artur Kujawiński. Obserwując powitanie kolejnych biegaczy odnosiło się wrażenie, że każdy z nich jest bohaterem. To właściwie nie było wrażenie ale pewność. Z drugiej strony, w mojej głowie nadal tkwi pytanie: dlaczego? Nie znajdę odpowiedzi, nie szukam jej. Nie muszę rozumieć drogi obieranej przez innych ludzi, by móc podziwiać ich trud i waleczność.








poniedziałek, 28 września 2015

Ateny - podejście drugie

W drodze powrotnej do Aten zatrzymaliśmy się w sympatycznej nadmorskiej miejscowości Elefsina. Oprócz możliwości zwiedzania wielowiekowych wykopalisk, co nie jest niczym niezwykłym w Grecji ;-) można zjeść tam bardzo dobre i przystępne cenowo wrapy. Zdecydowanie polecamy restaurację Laos&Kalamaki. Samo Elefsina wydaje się sympatyczną lokalizacją na dłuższy pobyt. My niestety nie mielibyśmy czasu i po lunchu ruszyliśmy do Aten.

Zaraz po przylocie Ateny wydawały się bardzo ruchliwe, brudne i chaotyczne. Chyba zdążyłam się już do tego przyzwyczaić bo nie przeszkadzało mi to tak bardzo podczas powrotu do stolicy Grecji, nawet pomimo tego, że jazda samochodem po mieście wymaga tu nie lada uważnosci. Wygląda na to, że w każdym chaosie jest jednak pewien porządek;-)

Z myślą o naszym Leśniku zrobiliśmy również drugie podejście do zwiedzania Akropolu. Ze względu na bezpłatne bilety turystów było dwa albo i trzy razy więcej. Oglądaliśmy również dawny, grecki rynek Agore, na którym to starożytni kupowali, sprzedawali, a także podejmowali decyzje. Na tym również rynku św. Paweł przemawiał do Greków. Obok rynku usytuowana jest, świetnie zachowana, świątynia Hefajstosa. Po drugiej stronie Koryntu można zobaczyć pozostałości świątyni Zeusa.

Z każdej strony zabytek

Niedzielę postanowiliśmy spędzić na aktywnym zwiedzaniu. Jeszcze w Argos, żeby w pełni się obudzić wybraliśmy się do greckej knajpko-kawiarni, uczęszczanej przez lokalesów, którzy przy kawi i dymku, a czasem również kileliszeczku uzo, oglądali relację z wyścigów formuły. Aga wyjaśniła kelnerce jak się robi parzonke i wreszcie mogła napić się swojej ulubionej wersji kawy;-) My zamówiliśmy cappuccino, było chyba najgorsze jakie w Grecji piliśmy, ale atmosfera miejsca wynagradzala to :-)

Nad Argos góruje zamek, który chcieliśmy zobaczyć. Okazało się, że jest w remoncie. Jednak na tej samej górze były jeszcze dwa przepiękne monastyry. Pierwszy z nich miał zaryglowana bramę. Tym bardziej zaskoczyło nas, gdy po użyciu dzwonka, drzwi bramy otwarly się. Poczulismy się jak w filmie i niepewnym krokiem weszliśmy do środka. Nie było czego się bać. W oddali przywitała nas starsza, uśmiechnięta mniszka. Z dialogu polsko-grecko-angielskiego dowiedzieliśmy się, że w klasztorze mieszka około 10 sióstr. Jeszcze większą zagadką okazał się męski monastyr, w którym prawdopodobnie mieszkał jeden mnich.

niedziela, 27 września 2015

Starożytne Mykeny

Ze sparty obralismy kierunek na Argos, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. W okolicy tej, jak się okazało, malowniczej miejscowości planowaliśmy zwiedzić ruiny starożytnych Mykines (Mykeny). Po drodze, na trasie ze Sparty, mieliśmy jeszcze wielu Spartathlonistow, którym do mety pozostawało jakieś 15-25 km. Wśród nich dostrzeglismy Polaka, Łukasza Sagana, który wyglądał całkiem dobrze, więc jesteśmy przekonani, że aktualnie świętuje swój sukces :-)

Mykines oraz skarbiec Atreusza, zwany także grobowcem Agamemnona, przeniosły nas na chwilę w czasy mitów i zachwyciły pięknymi widokami, wśród których starożytni zbudowali to miasto.

W Argos pozytywnie zaskoczył nas hotel Mycenae, w którym za bardzo rozsądne pieniądze spędziliśmy noc w komfortowych warunkach. W porównaniu z naszą mysia norka z Aten był to prawdziwy luksus;-)

sobota, 26 września 2015

Żegnaj Sparto

Po godzinie 11 przestało padać. Pojawiło się też więcej kibiców, którzy wspaniale witali kolejnych biegaczy, wśród nich Andrzeja, który po ciężkich przygodach z żołądkiem na 170 kilometrze nie walczył już o czołowe miejsce, postanowił jednak na spokojnie dotrzeć do celu.

Spotkaliśmy też Polke, Ilone, na codzień mieszkająca właśnie w Sparcie. Kibicowala Andrzejowi, którego poznała rok temu. Sympatyczna Ilona zaprowadziła nas do muzeum oliwek, gdzie zobaczyliśmy jak dawniej tłoczno olej. Bardzo sympatyczne miejsce, warte odwiedzenia!