Rok temu pierwszy raz spróbowałam biegania po Tatrach. Już wówczas przekonałam się, że nie jest to łatwe. Podbiegi po tatrzańskich kamiennych szlakach wymagają bardzo dużo siły, a zbiegi niesamowitej koordynacji i koncentracji. Moje bieganie sprzed roku bardziej przypominało szybki marsz i schodzenie w podskokach ;) Mimo tego, spodobało mi się. Byłam też wówczas w dobrej kondycji po wyjściu na Elbrus. Od tego czasu moje bieganie trochę podupadło, tym bardziej dziwię się sobie, że zachciało mi się wybiegać na Rysy ;)
Zdecydowanie potrzebowałam się oderwać od rzeczywistości. Pomimo różnych pomysłów na zbliżający się weekend wybraliśmy z Sebastianem Tatry. Nocowaliśmy jak zwykle u naszej ulubionej gaździny, w drewnianym domu z pięknym widokiem na Giewont.
Sobotę rozpoczęliśmy leniwie i dopiero po 10 rano ruszyliśmy w drogę. Na szczęście szlak zaczyna się w Kościelisku więc szybo znaleźliśmy się na drodze pod Reglami. Dobiegliśmy do wejścia na szlak w stronę Doliny Małej Łąki. Tam też rozpoczął się niepozorny, zaledwie 2 kilometrowy podbieg na Wielką Polanę w Dolinie Małej Łąki. Oj, zmęczyłam się. Dalej biegliśmy na żółty szlak ku Kondrackiej Przełęczy. Ścieżka robiła się wąska i coraz bardziej stroma, a mi było coraz trudniej. Do pewnego momentu biegłam, później mogłam już tylko wychodzić, starałam się jednak trzymać szybkie tempo. Na przełęczy chwil odpoczęliśmy. Ludzi było sporo, mimo, że pogoda nie zachwycała. Z różnych stron zbierały się chmury dlatego zdecydowaliśmy się na powrót trochę szybszym, czerwonym szlakiem na Przełęcz w Grzybowcu. Zapomniałam już że ten szlak jest dosyć stromy więc zbieganie nie należało do najłatwiejszych. Byliśmy już na trasie czarnego szlaku prowadzącego z powrotem do Doliny Małej łąki gdy zaczęło grzmieć i dopadła nas potężna ulewa, istne urwanie chmury. Kurtka przeciwdeszczowa pomogła o tyle o ile, pozytywne było to, że burza do nas nie dotarła, a deszcz w końcu ustał. Biegliśmy wytrwale do samego Kościeliska choć przyznam, że na drodze pod Reglami zmęczenie było znaczące.
Im większe zmęczenie tym milsza regeneracja. Więcej można zjeść i dłużej poleniuchować ;) Wszystko po to by następnego dnia, wcześnie rano ruszyć na Rysy. Nie przewidzieliśmy tylko, że u naszych dobrych znajomych zabawimy do późna. To sprawiło, że na sen mieliśmy jakieś 5 godzin. Na parking Palenica Białczańska dotarliśmy o 7 rano. Ruszyliśmy truchtem drogą na Morskie Oko. Byliśmy jedynymi biegaczami. Powoli mijaliśmy kolejne grupy turystów. Mapa pokazuje, że od parkingu do Morskiego Oka jest niecałe 8 kilometrów i prawie 500 metrów przewyższenia. Już rozumiem dlaczego tak ciężko się biegło. Ta asfaltowa droga w mojej pamięci kojarzyła się jako płaska trasa doliną, tymczasem przewyższenie jest całkiem spore. Nad Morskim Okiem byliśmy chwilę po 8 rano. Było bardzo przyjemnie, wciąż spokojnie i cicho. Niebo i woda mieniły się odcieniami błękitu. pozwoliliśmy sobie na dłuższy odpoczynek i przed 9 ruszyliśmy dalej truchtem.
Obiegając Morskie Oko czułam sporą przyjemność, płaskie, duże głazy tworzące ścieżkę ułatwiały stawianie stabilnych susów. Ciężko zaczęło się na podbiegu do Czarnego Stawu. Tam nie da się biec! A przynajmniej ja nie umiem ;) Zmęczyłam się tam strasznie. Sebastian był jak zwykle o kilkadziesiąt metrów przede mną. Trasa wzdłuż Czarnego Stawu wypłaszacza się dzięki czemu znów mogliśmy biec. Im dalej od Czarnego Stawu tym trudniej. Bieg zamienił się w szybki marsz. Nie robiłam dłuższych przerw, poza 10-15 sekundowymi przystankami na wyrównanie oddechu. Organizm uspokoił się gdy zaczęły się łańcuchy. Ponieważ nie znałam tej trasy, szłam ostrożnie. Doganiałam kolejne osoby, aż w końcu musiałam stanąć w kolejce, w kolejce na Rysy! Podziwiając widoki mogłam też zaobserwować jak bardzo trasa letnia różni się od zimowej. Ponad rok temu w kwietniu szłam na Rysy zupełnie inną ścieżką, w śniegu po kolana, ale też dużo prostszą i krótszą drogą, teraz wspinam się łańcuchami po nagich skałach. Dotarłam do takiej półki przed szczytem, gdzie rok wcześniej się wycofałam. Miejsce to, wtedy tak straszne, teraz nie robiło już takiego wrażenia.Na szycie było dużo ludzi ale znalazł się i dla nas głaz aby na chwilę przysiąść i zjeść smaczną kanapkę z czosnkiem niedźwiedzim ;)
Do zejścia również była kolejka. Niestety napotykaliśmy na korek jeszcze przez co najmniej kolejną godzinę. Dopiero po zejściu z trasy z łańcuchami mogliśmy przyspieszyć. Strome głazy nie zachęcały mnie, zdecydowanie nie wiem jak można biegać w takim miejscu. Zbieganie w moim wydaniu zaczęło się więc dużo niżej. Im bliżej Czerwonego Stawu tym było łatwiej. Odczuwałam jednak zmęczenie po całym dniu, ucieszyłam się więc bardzo gdy dobiegłam do dzikich tłumów nad Morskim Okiem. Nie żebym cieszyła się ze spotkania z tym tłumem ludzi ale przynajmniej mogłam chwilę odpocząć ;) Dawno nie byłam nad Morskim Okiem w taki popularny dzień i zapomniałam już ile tu potrafi przychodzić ludzi. Szybko ruszyliśmy stamtąd ale samotni poczuliśmy się dopiero w samochodzie ;)
niedziela, 9 lipca 2017
piątek, 26 maja 2017
Łódź, nie Łódź
Mieszkam w mieście ale czy lubię miasta? Nie wiem. Bywa, że tak. Za dynamizm, różnorodność. Do Łodzi trafiłam ze względów praktycznych. Chciałam odwiedzić Sebastia oraz mieć trochę bliżej do Poznania gdzie musiałam się stawić w sobotę rano.
Z dnia na dzień zarezerwowałam nocleg więc wyboru nie miałam dużego. Głównie ze względu na lokalizację wybrałam Green Hostel 24. Jak sama nazwa wskazuje, był to błąd 😂 Hostel miał co prawda zieloną elewację, jednak na tym kończyły się skojarzenia z nazwą. Na recepcji zastałam kłócąca się parę. Wytatuowany mężczyzna był bez koszulki i dosyć obraźliwe zwracał się do swojej, jak się później dowiedziałam, żony. Na szczęście chwilę po moim przyjściu ulotnili się. Powitał mnie starszy pan, który okazał się nazbyt gadatliwy. Gadał na tyle dużo i od rzeczy, że szybko ulotniłam się do pokoju. Klatka schodowa nie wygląda obiecująco, miałam jednak nadzieję, że pokój z wanną będzie trochę lepszy. No cóż, był nawet czysty i przestronny ale bordowe ściany, lustra przy łóżku, lampki świecące na czerwono oraz trącące myszką firanki w połączeniu z wanną sugerowały, że przeznaczenie lokalu mogło być kiedyś zgoła inne. Atmosfera miejsca nie zachęcała do dłuższego przesiadywania. Chwilę po przyjściu Sebastiana postanowiliśmy wyjść na miasto. Oczywiście po drodze zagadał nas recepcjonista. Daruję Wam szczegółów tej rozmowy 😉
Mimo kiepskiego noclegu nie straciliśmy pozytywnego nastawienia na wieczór w Łodzi. Pogoda była sprzyjająca więc ruszyliśmy spacerowym krokiem. Niedaleko od hostelu, przy Piotrkowskiej 3 znajduje się wyjątkowe miejsce, aleja Róż, która błyszczy i mieni się na odległość. Ściany kamienic udekorowane są mozaiką ze szkła, tworząc kwieciste, różane wzory i czyniąc to przejście wyjątkowym. Stamtąd przeszliśmy przez dumnie prezentujące się rondo z pomnikiem Kościuszki na środku, następnie przyjemnym miejskim parkiem by dotrzeć do łódzkiej manufaktury. Świątynia konsumpcji, wydawać by się mogło, jak w każdym większym mieście. Było jednak coś fajnego w tym miejscu, może trochę większy spokój, duża przestrzeń, spójna architektura. Do tego, w ramach ciekawostki powiem, że znajdowały się tam również ścianka wspinaczkowa oraz tyrolka poprowadzona przez środek głównego placu. Jedyne co denerwowało to wielki telebim, który w nocy zupełnie oślepiał.
Postanowiliśmy coś zjeść. Wybór knajpek i restauracji był całkiem spory, mimo tego nie mogliśmy się zdecydować. W końcu nieśmiało weszliśmy do rustykalnie przystrojonej restauracji żydowskiej Anatewka. Przywitała nas żwawa i uśmiechnięta kelnerka. Nazwy co niektórych potraw brzmiały bardzo nietypowo. Zdecydowaliśmy się na danie Izaaka oraz szakszukę z kozim serem. Całość dopełniliśmy pysznym białym winem. Bardzo nam przypadły do gustu te potrawy. Sprytna kelnerka poczęstowała nas dodatkowo nalewką z pigwy, dzięki czemu nabraliśmy ochoty na deser. Nie żałowaliśmy, sernik był pyszny 😉 Po takiej kolacji Green Hostel 24 nie wydawał się już taki straszny. Uraczeni winem i nalewką szybko zasnęliśmy.
Śniadanie było w cenie noclegu. Nie byliśmy przekonani czy chcemy skorzystać z tej oferty. Tym większe było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że śniadanie serwują w bardzo czystym i schludnym miejscu obok głównego wejścia do hostelu, stół był całkiem przyzwoicie zastawiony, a miły Pan pytał czy wolimy jajecznicę na masełku czy może parówki. Do tego kawa była parzona, a nie rozpuszczalna! Byliśmy zaskoczeni tym kontrastem pomiędzy noclegiem i śniadaniem.
Popołudniu wybrałam się na spacer Piotrkowską. Nie było tłoczno ani też pusto, tak w sam raz. Pozytywnie zaskoczyła mnie mnogość sklepów autorskich. Mało było sieciowych marek dzięki czemu poczułam, że faktycznie nie jestem ani w Krakowie, ani we Wrocławiu tylko właśnie w Łodzi. Bardzo spodobały mi się murale, które licznie zdobiły ściany kamienic. Łódź ma też swoje hipsterskie oblicze - off Piotrkowska gdzie zaprosił mnie znajomy. Całkiem przyjemne miejsce z różnorodną ofertą gastronomiczną.
Niestety nie mieliśmy okazji zostać w Łodzi dłużej. Wcześnie rano wyjeżdżam do Poznania. Niedosyt na pewno pozostał. Miasto dynamicznie się zmienia i rozwija. Widać też sporo skrajności, biedę, alkoholizm, bezdomność tuż za rogiem odnowionych ulic głównych. Czy to charakterystyka Łodzi? Nie, to charakterystyka Polski.
piątek, 5 maja 2017
Magiczne Gran Paradiso zdobyte!
Kilkanaście minut po 5 rano byliśmy przed schroniskiem. Jak
zwykle trochę mi zeszło z ubieraniem raków, ale była jeszcze chwila aby przed
wyjściem zachwycić się pięknym, bezchmurnym niebem, blaskiem gwiazd oraz
migocącymi za górami kolorami sugerującymi, że wkrótce wzejdzie słońce.
Prognozy zapowiadały, że cały dzień będzie słoneczny, było to właściwie jedyne
okno pogodowe podczas całego tygodnia. Tylko dlatego zdecydowaliśmy o wyjściu.
Ruszyliśmy. Początkowo śnieg był zmrożony więc szło się w
miarę przyzwoicie. Nauczeni poprzednimi doświadczeniami staraliśmy się trzymać
razem i nie przesadzić z tempem marszu. Niestety już po ponad godzinie czasu
skorupa śniegu zaczęła robić się coraz słabsza, wpadaliśmy czasem po łydki,
czasem nawet i po kolana... Początkowo torowałam drogę w śniegu, miałam
najłatwiej bo byłam najlżejsza. Sebastian niósł całość naszego ekwipunku. Z
perspektywy muszę stwierdzić, ze to był błąd bo osoba z takim podwójnym
plecakiem zapadała się dużo łatwiej i dużo głębiej.
Kolejne ekipy na skitour'ach mijały nas. Z zazdrością
patrzyliśmy jak pomykają po śniegu. Byliśmy jedyną grupą pieszą na trasie. Postanowiłam
przejąć plecak od Sebastiana. Po kilku namowach dał się przekonać dzięki czemu
nie był obciążony i mógł jako pierwszy torować drogę. Ja poczułam za to w
końcu jakąś misję - misję niesienia plecaka ;-) Mieliśmy pewne obiekcje czy
skorzystać ze śladów robionych przez narciarzy ale gdy zaczęły nas mijać
kolejne ekipy przestaliśmy się zastanawiać. Na pewnym etapie wyprawy przestało
nam to robić różnicę, śnieg bywał tak głęboki, że wpadało się po uda i traciło
grunt pod nogami. Wydostać się z takiej dziury z plecakiem i w pełnym zimowym
ekwipunku nie było łatwo. Przyznam szczerze, że ze dwa razy przyszło mi do
głowy, że to może nie ma sensu ale za każdym razem udawało się wstać.
Po mniej
więcej sześciu godzinach ciężkiego marszu zobaczyliśmy wierzchołki Gran
Paradiso. Żeby oddać powagę sytuacji dodam, że zobaczyliśmy je w oddali. W
lecie po 5 godzinach można dotrzeć na szczyt. Natomiast przed nami były jeszcze
2,5 godziny marszu i co najmniej pół godziny stresu przy wspinaczce. Na szczęście
dalej śnieg był trochę bardziej ubity i nie zapadaliśmy się tak strasznie jak poprzednio. Po lewej stronie wyłoniła się piękna ściana lodowca.
Wstąpiliśmy w krainę wiecznego lodu. Stąpaliśmy po kilkumetrowej, utwardzonej
warstwie śniegu, jednak dla bezpieczeństwa postanowiliśmy się złączyć linami. Słońce
prażyło niesamowicie ale wraz ze wzrostem wysokości wzmagał się wiatr. Nie był
natomiast na tyle duży żeby znacząco przeszkadzać w wędrówce.
W końcu
dotarliśmy pod nagie, szpiczaste wierzchołki Gran Paradiso. Po drugiej stronie
rozpościerał się piękny widok na morze alpejskich szczytów, gdzieś pośród nich
miał być Mont Blanc. Nie był to jednak czas na podziwianie, potrzebne było skupienie
większe niż do tej pory. Sebastian wziął na siebie zabezpieczenie trasy,
poszedł jako pierwszy zamocować linę. Na końcu trasę ubezpieczał Kami. Stałam
sobie cierpliwie w kolejce i walczyłam ze swoją psychiką uspokajając się,
że będę ubezpieczona i przejdę bezpiecznie. Do pokonania był króciutki
właściwie odcinek, natomiast pikanterii dodawała półka skalna o długości półtorej
metra i szerokości około 15 centymetrów. Po lewej stronie tej półki była ściana,
której należało się trzymać, a po prawej przepaść. Najtrudniejsze było to, że
nie bardzo było jak się przytulić do ściany po lewej stronie gdyż była pionowa,
jedynie do poziomej rysy w ścianie można było włożyć paluchy by się jakoś
trzymać. Na tej ścianie jest na stałe punkt, z którego skorzystaliśmy w celach
asekuracji. Trochę stresu było, nie powiem, szczególnie przy okazji przepinania
się.
Na szczycie znajduje się charakterystyczna, biała
figurka Matki Bożej. Wreszcie do niej dotarłam, jupi! . Czekając na resztę miałam chwilę na podziwianie widoków
jednak pełnej ulgi nie doznałam bo wiedziałam, że muszę jeszcze wrócić. Trochę
stresu i byłam znowu na drugiej, bezpieczniejszym końcu liny. Nie żebym
nie martwiała się o resztę, zdrowaśki skończyłam odmawiać dopiero gdy wszyscy
zeszli z magicznej półki. Teraz chwila dla reporterów ;), czas na uzupełnienie
płynów i ruszamy w drogę powrotną.
Większość narciarzy zdążyła już zjechać. Mieliśmy okazję zaobserwować
również snowboardzistów, którzy używali dzielonych desek splitboard dzięki,
którym mogli wychodzić do góry jak narciarze, a zjeżdżać na jednej, złączonej
desce. Hmm, może kiedyś spróbuję. Nam z początku schodziło się świetnie, ale po
minięciu ściany lodowca zaczęliśmy zapadać się w głębokim śniegu, z początku
było to nawet zabawne. Po pewnym czasie ciągłe upadki, raz na lewy, raz na
prawy bok zaczęły drażnić i męczyć. Opracowałam system schodzenia "na
Małysza", który polegał na głębokim, odważnym kroku do przodu w tak zwanym
telemarku :) Sprawdzał się on przez pewien czas ale nie byłam w stanie schodzić
tak cały czas. Oj, męczące było to schodzenie i żmudne. Zajęło nam trochę ponad
4 godziny. Wysiłek i gorące słońce rozgrzewały tak więc do schroniska dotarłam
w koszulce z krótkim rękawkiem i kamizelce. Dla porównania, nad ranem, startowałam
ubrana w dwie kurtki puchową i techniczną.
Świetnie było wrócić do schroniska, usiąść przy stole, skonsumować
włoski makaron i wznieść toast całkiem smacznym piwem. Było bosko :) Teraz
jeszcze prysznic, o tak!
fot. Kamil
fot. Kamil
czwartek, 4 maja 2017
W drodze do Rifugio Vittorio Emanuele II
Nad ranem dotarła do nas druga część ekipy. Zaparkowaliśmy
samochody przy Le Pont, przepakowaliśmy niezbędne rzeczy i ruszyliśmy szlakiem
w kierunku schroniska Rifugio Vittorio Emanuele II. W lecie dojście tam zajmuje
około 2 godziny. Z początkiem maja, po jakiejś godzinie musieliśmy już zakładać
raki bo zaczęło się robić naprawdę ślisko.
Minęliśmy grupę narciarzy
skitourowych. Z nartami na plecach poruszali się zdecydowanie wolniej,
przegonili nas po założeniu nart, jednak jedna kobieta z ich grupy nie miała
szczęścia, wywróciła się na nartach i zsunęła po śniegu. Wyglądało to
niegroźnie jednak w schronisku dowiedzieliśmy się, że wezwali pomoc i dziewczyna
musiała zakończyć swoją wyprawę.
Pogodę mieliśmy wymarzoną. Piękne widoki,
błękitne niebo, natomiast szło się ciężko, słońce grzało mocno i szybko zrobiło
się nam gorąco. Dwie godziny do schroniska to było marzenie ;) Trasa zajęła nam
prawie cztery godziny. Pod koniec drogi pogoda zaczęła się zmieniać, zrobiło
się pochmurno, trochę kropiło, a na dodatek coraz bardziej zapadaliśmy się w
śniegu. Jakież było nasze szczęście gdy na horyzoncie pojawiło się schronisko
:) Betonowo-blaszane, z wyglądu nie przypominało znanych nam z Polski,
drewnianych domów. Trudno się dziwić, musiało być odporne na niesprzyjające
warunki. W środku było natomiast bardzo przyjaźnie i swojsko. Sporo ludzi,
świetna włoska kuchnia, suszarnia dostępna dla wszystkich, a nawet prysznic z
ciepłą wodą za jedyne 2 eur :) Pozytywnie zaskoczyły nasz również noclegi.
Zamówiliśmy miejsca na podłodze 10 EUR, tymczasem dostaliśmy nocleg na poddaszu
z materacem i nawet kocem, choć ja
wolałam mój ulubiony śpiwór ;)
Mięliśmy sporo czasu popołudniu, zdążyliśmy więc przygotować plecaki i sprzęt na wyjście. O 21 byliśmy już w "łóżkach" no ale jak tu zasnąć o tej porze?
środa, 3 maja 2017
Nocleg w drodze na Le Pont
Czy to Wam się spina? Obiadokolacja pod opuszczoną wiatą,
„kąpiel” w 1 litrze wody z dodatkiem płynu do dezynfekcji rąk przy temperaturze
-1˚C, nocleg w namiocie osłoniętym pustymi koszami na śmieci
oraz kawa z kawiarki o poranku? Tak, to połączenie jest możliwe jeśli zabierze
się kawiarkę na kamping ;)
Noc postanowiliśmy spędzić jak najbliżej trasy prowadzącej do
schroniska Rifugio Vittorio Emanuele II. Do Le Pont (Pont) położonego na
wysokości 1960 m n.p.m., gdzie
rozpoczyna się szlak na Gran Paradiso prowadzi droga SR23 wijąca się długo
doliną, która o tej porze roku wydawała nam się prawie opuszczona. Mijaliśmy po
drodze kilka małych wiosek lub też bardziej osad składających się dosłownie z
kilku domów. Wąska, otoczona stromymi zboczami dolina nie wzbudziła mojego
entuzjazmu, szczególnie, że część domostw wyglądało na opuszczone ruiny.
Dodatkowo zbliżał się zmrok i zaczął prószyć śnieg z deszczem, być może
dlatego otoczenie prezentowało się tak ponuro. Po drodze mijaliśmy górskie
kozice, zwykle wzbudzają one zachwyt, tym razem mieszał się on z trwogą. Górska
kozica o półmetrowych rogach oddalona o 5 metrów od poruszającego się samochodu
z nami w środku – głowa sama pisała możliwe scenariusze ;) Na szczęście użycie
OC i AC nie było konieczne. Teren ulega wypłaszczeniu, robi się przestronniej. Docieramy
do Le Pont. Pewnie dlatego możliwe było zbudowanie tam hotelu i zaplecza. Hotel
był wyjątkowo elegancji jak na miejsce, w którym się znajdował. Z zazdrością
spoglądaliśmy na siedzących w ciepełku gości którzy relaksowali się przy
lampce wina i muzyce. Pisząc ten teks z ciekawości sprawdziłam cenę – 65
eur za osobę. Może przy następnej okazji skorzystamy;)
Początkowo chcieliśmy rozbić namiot właśnie na Le Pont,
okazało się, że mimo przestronnego terenu nie znaleźliśmy tam dla siebie
dobrego miejsca. Niecały kilometr wcześniej widzieliśmy nieczynny o tej porze
kamping i tam postanowiliśmy wrócić. Swoją drogą sezon musi być tu strasznie
krótki skoro początkiem maja jedyny chyba kamping w okolicy jest
zamknięty. No cóż, w końcu termometr samochodowy pokazał nam 0˚C, a noc się
jeszcze nie zaczęła. Miejsce jak dla nas było wymarzone, świeciły się latarnie
dzięki czemu mogliśmy bez stresu ogarnąć nasz grajdołek. Namiot rozbiliśmy w takiej jakby wiacie przy toaletach. Dzięki
temu byliśmy bardziej osłonięci od chłodu, dodatkowo przejście
zabarykadowaliśmy koszami na śmieci. Brzmi jak włóczęgostwo? ;) Spokojnie,
toalety były zamknięte i nieczynne, a kosze wyczyszczone po poprzednim
sezonie i zupełnie puste. Na zewnątrz były umywalki ale wody, wiadomo nie
było. Był za to strumyk. Podgrzaliśmy sobie wodę i dzięki temu miałam
wspomnianą na początku relacji wymarzoną kąpiel w litrze wody z dodatkiem
płynu do dezynfekcji. Później szybko wskoczyłam do śpiworka i zjadłam małe co
nieco. Chłopaki zrobili to samo i już za chwilę byliśmy w komplecie. Teraz
świecące latarnie nie były już tak przydatne. Całą noc wydawało mi się, że
zaraz wstajemy więc za bardzo się nie wsypałam. Za to było mi tak gorąco, że
musiałam się rozbierać ;) Naprawdę uwielbiam mój śpiwór Małachowskiego :)
Niestety rano musiałam z niego wyjść do świata o zdecydowanie nieprzychylnej temperaturze
:/ Kiepska odporność na niskie temperatury to moja kolejna wada po lęku
wysokości.
Sebastian ogarniał kuchnię,
do śniadania zrobił nam wyśmienitą kawę z kawiarki co zdecydowanie jest
rarytasem w takim miejscu. Myślę, że nawet w hotelu przy Le Pont nie mają
lepszej kawy ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)