Kilkanaście minut po 5 rano byliśmy przed schroniskiem. Jak
zwykle trochę mi zeszło z ubieraniem raków, ale była jeszcze chwila aby przed
wyjściem zachwycić się pięknym, bezchmurnym niebem, blaskiem gwiazd oraz
migocącymi za górami kolorami sugerującymi, że wkrótce wzejdzie słońce.
Prognozy zapowiadały, że cały dzień będzie słoneczny, było to właściwie jedyne
okno pogodowe podczas całego tygodnia. Tylko dlatego zdecydowaliśmy o wyjściu.
Ruszyliśmy. Początkowo śnieg był zmrożony więc szło się w
miarę przyzwoicie. Nauczeni poprzednimi doświadczeniami staraliśmy się trzymać
razem i nie przesadzić z tempem marszu. Niestety już po ponad godzinie czasu
skorupa śniegu zaczęła robić się coraz słabsza, wpadaliśmy czasem po łydki,
czasem nawet i po kolana... Początkowo torowałam drogę w śniegu, miałam
najłatwiej bo byłam najlżejsza. Sebastian niósł całość naszego ekwipunku. Z
perspektywy muszę stwierdzić, ze to był błąd bo osoba z takim podwójnym
plecakiem zapadała się dużo łatwiej i dużo głębiej.
Kolejne ekipy na skitour'ach mijały nas. Z zazdrością
patrzyliśmy jak pomykają po śniegu. Byliśmy jedyną grupą pieszą na trasie. Postanowiłam
przejąć plecak od Sebastiana. Po kilku namowach dał się przekonać dzięki czemu
nie był obciążony i mógł jako pierwszy torować drogę. Ja poczułam za to w
końcu jakąś misję - misję niesienia plecaka ;-) Mieliśmy pewne obiekcje czy
skorzystać ze śladów robionych przez narciarzy ale gdy zaczęły nas mijać
kolejne ekipy przestaliśmy się zastanawiać. Na pewnym etapie wyprawy przestało
nam to robić różnicę, śnieg bywał tak głęboki, że wpadało się po uda i traciło
grunt pod nogami. Wydostać się z takiej dziury z plecakiem i w pełnym zimowym
ekwipunku nie było łatwo. Przyznam szczerze, że ze dwa razy przyszło mi do
głowy, że to może nie ma sensu ale za każdym razem udawało się wstać.
Po mniej
więcej sześciu godzinach ciężkiego marszu zobaczyliśmy wierzchołki Gran
Paradiso. Żeby oddać powagę sytuacji dodam, że zobaczyliśmy je w oddali. W
lecie po 5 godzinach można dotrzeć na szczyt. Natomiast przed nami były jeszcze
2,5 godziny marszu i co najmniej pół godziny stresu przy wspinaczce. Na szczęście
dalej śnieg był trochę bardziej ubity i nie zapadaliśmy się tak strasznie jak poprzednio. Po lewej stronie wyłoniła się piękna ściana lodowca.
Wstąpiliśmy w krainę wiecznego lodu. Stąpaliśmy po kilkumetrowej, utwardzonej
warstwie śniegu, jednak dla bezpieczeństwa postanowiliśmy się złączyć linami. Słońce
prażyło niesamowicie ale wraz ze wzrostem wysokości wzmagał się wiatr. Nie był
natomiast na tyle duży żeby znacząco przeszkadzać w wędrówce.
W końcu
dotarliśmy pod nagie, szpiczaste wierzchołki Gran Paradiso. Po drugiej stronie
rozpościerał się piękny widok na morze alpejskich szczytów, gdzieś pośród nich
miał być Mont Blanc. Nie był to jednak czas na podziwianie, potrzebne było skupienie
większe niż do tej pory. Sebastian wziął na siebie zabezpieczenie trasy,
poszedł jako pierwszy zamocować linę. Na końcu trasę ubezpieczał Kami. Stałam
sobie cierpliwie w kolejce i walczyłam ze swoją psychiką uspokajając się,
że będę ubezpieczona i przejdę bezpiecznie. Do pokonania był króciutki
właściwie odcinek, natomiast pikanterii dodawała półka skalna o długości półtorej
metra i szerokości około 15 centymetrów. Po lewej stronie tej półki była ściana,
której należało się trzymać, a po prawej przepaść. Najtrudniejsze było to, że
nie bardzo było jak się przytulić do ściany po lewej stronie gdyż była pionowa,
jedynie do poziomej rysy w ścianie można było włożyć paluchy by się jakoś
trzymać. Na tej ścianie jest na stałe punkt, z którego skorzystaliśmy w celach
asekuracji. Trochę stresu było, nie powiem, szczególnie przy okazji przepinania
się.
Na szczycie znajduje się charakterystyczna, biała
figurka Matki Bożej. Wreszcie do niej dotarłam, jupi! . Czekając na resztę miałam chwilę na podziwianie widoków
jednak pełnej ulgi nie doznałam bo wiedziałam, że muszę jeszcze wrócić. Trochę
stresu i byłam znowu na drugiej, bezpieczniejszym końcu liny. Nie żebym
nie martwiała się o resztę, zdrowaśki skończyłam odmawiać dopiero gdy wszyscy
zeszli z magicznej półki. Teraz chwila dla reporterów ;), czas na uzupełnienie
płynów i ruszamy w drogę powrotną.
Większość narciarzy zdążyła już zjechać. Mieliśmy okazję zaobserwować
również snowboardzistów, którzy używali dzielonych desek splitboard dzięki,
którym mogli wychodzić do góry jak narciarze, a zjeżdżać na jednej, złączonej
desce. Hmm, może kiedyś spróbuję. Nam z początku schodziło się świetnie, ale po
minięciu ściany lodowca zaczęliśmy zapadać się w głębokim śniegu, z początku
było to nawet zabawne. Po pewnym czasie ciągłe upadki, raz na lewy, raz na
prawy bok zaczęły drażnić i męczyć. Opracowałam system schodzenia "na
Małysza", który polegał na głębokim, odważnym kroku do przodu w tak zwanym
telemarku :) Sprawdzał się on przez pewien czas ale nie byłam w stanie schodzić
tak cały czas. Oj, męczące było to schodzenie i żmudne. Zajęło nam trochę ponad
4 godziny. Wysiłek i gorące słońce rozgrzewały tak więc do schroniska dotarłam
w koszulce z krótkim rękawkiem i kamizelce. Dla porównania, nad ranem, startowałam
ubrana w dwie kurtki puchową i techniczną.
Świetnie było wrócić do schroniska, usiąść przy stole, skonsumować
włoski makaron i wznieść toast całkiem smacznym piwem. Było bosko :) Teraz
jeszcze prysznic, o tak!
fot. Kamil
fot. Kamil
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz