piątek, 5 maja 2017

Magiczne Gran Paradiso zdobyte!



Kilkanaście minut po 5 rano byliśmy przed schroniskiem. Jak zwykle trochę mi zeszło z ubieraniem raków, ale była jeszcze chwila aby przed wyjściem zachwycić się pięknym, bezchmurnym niebem, blaskiem gwiazd oraz migocącymi za górami kolorami sugerującymi, że wkrótce wzejdzie słońce. Prognozy zapowiadały, że cały dzień będzie słoneczny, było to właściwie jedyne okno pogodowe podczas całego tygodnia. Tylko dlatego zdecydowaliśmy o wyjściu. 

Ruszyliśmy. Początkowo śnieg był zmrożony więc szło się w miarę przyzwoicie. Nauczeni poprzednimi doświadczeniami staraliśmy się trzymać razem i nie przesadzić z tempem marszu. Niestety już po ponad godzinie czasu skorupa śniegu zaczęła robić się coraz słabsza, wpadaliśmy czasem po łydki, czasem nawet i po kolana... Początkowo torowałam drogę w śniegu, miałam najłatwiej bo byłam najlżejsza. Sebastian niósł całość naszego ekwipunku. Z perspektywy muszę stwierdzić, ze to był błąd bo osoba z takim podwójnym plecakiem zapadała się dużo łatwiej i dużo głębiej. 

Kolejne ekipy na skitour'ach mijały nas. Z zazdrością patrzyliśmy jak pomykają po śniegu. Byliśmy jedyną grupą pieszą na trasie. Postanowiłam przejąć plecak od Sebastiana. Po kilku namowach dał się przekonać dzięki czemu nie był obciążony i mógł jako pierwszy torować drogę. Ja poczułam za to w końcu jakąś misję - misję niesienia plecaka ;-) Mieliśmy pewne obiekcje czy skorzystać ze śladów robionych przez narciarzy ale gdy zaczęły nas mijać kolejne ekipy przestaliśmy się zastanawiać. Na pewnym etapie wyprawy przestało nam to robić różnicę, śnieg bywał tak głęboki, że wpadało się po uda i traciło grunt pod nogami. Wydostać się z takiej dziury z plecakiem i w pełnym zimowym ekwipunku nie było łatwo. Przyznam szczerze, że ze dwa razy przyszło mi do głowy, że to może nie ma sensu ale za każdym razem udawało się wstać. 

Po mniej więcej sześciu godzinach ciężkiego marszu zobaczyliśmy wierzchołki Gran Paradiso. Żeby oddać powagę sytuacji dodam, że zobaczyliśmy je w oddali. W lecie po 5 godzinach można dotrzeć na szczyt. Natomiast przed nami były jeszcze 2,5 godziny marszu i co najmniej pół godziny stresu przy wspinaczce. Na szczęście dalej śnieg był trochę bardziej ubity i nie zapadaliśmy się tak strasznie jak poprzednio. Po lewej stronie wyłoniła się piękna ściana lodowca. Wstąpiliśmy w krainę wiecznego lodu. Stąpaliśmy po kilkumetrowej, utwardzonej warstwie śniegu, jednak dla bezpieczeństwa postanowiliśmy się złączyć linami. Słońce prażyło niesamowicie ale wraz ze wzrostem wysokości wzmagał się wiatr. Nie był natomiast na tyle duży żeby znacząco przeszkadzać w wędrówce. 

W końcu dotarliśmy pod nagie, szpiczaste wierzchołki Gran Paradiso. Po drugiej stronie rozpościerał się piękny widok na morze alpejskich szczytów, gdzieś pośród nich miał być Mont Blanc. Nie był to jednak czas na podziwianie, potrzebne było skupienie większe niż do tej pory. Sebastian wziął na siebie zabezpieczenie trasy, poszedł jako pierwszy zamocować linę. Na końcu trasę ubezpieczał Kami. Stałam sobie cierpliwie w kolejce i walczyłam ze swoją psychiką uspokajając się, że będę ubezpieczona i przejdę bezpiecznie. Do pokonania był króciutki właściwie odcinek, natomiast pikanterii dodawała półka skalna o długości półtorej metra i szerokości około 15 centymetrów. Po lewej stronie tej półki była ściana, której należało się trzymać, a po prawej przepaść. Najtrudniejsze było to, że nie bardzo było jak się przytulić do ściany po lewej stronie gdyż była pionowa, jedynie do poziomej rysy w ścianie można było włożyć paluchy by się jakoś trzymać. Na tej ścianie jest na stałe punkt, z którego skorzystaliśmy w celach asekuracji. Trochę stresu było, nie powiem, szczególnie przy okazji przepinania się. 

Na szczycie znajduje się charakterystyczna, biała figurka Matki Bożej. Wreszcie do niej dotarłam, jupi! . Czekając na resztę miałam chwilę na podziwianie widoków jednak pełnej ulgi nie doznałam bo wiedziałam, że muszę jeszcze wrócić. Trochę stresu i byłam znowu na drugiej, bezpieczniejszym końcu liny. Nie żebym nie martwiała się o resztę, zdrowaśki skończyłam odmawiać dopiero gdy wszyscy zeszli z magicznej półki. Teraz chwila dla reporterów ;), czas na uzupełnienie płynów i ruszamy w drogę powrotną.
 
Większość narciarzy zdążyła już zjechać. Mieliśmy okazję zaobserwować również snowboardzistów, którzy używali dzielonych desek splitboard dzięki, którym mogli wychodzić do góry jak narciarze, a zjeżdżać na jednej, złączonej desce. Hmm, może kiedyś spróbuję. Nam z początku schodziło się świetnie, ale po minięciu ściany lodowca zaczęliśmy zapadać się w głębokim śniegu, z początku było to nawet zabawne. Po pewnym czasie ciągłe upadki, raz na lewy, raz na prawy bok zaczęły drażnić i męczyć. Opracowałam system schodzenia "na Małysza", który polegał na głębokim, odważnym kroku do przodu w tak zwanym telemarku :) Sprawdzał się on przez pewien czas ale nie byłam w stanie schodzić tak cały czas. Oj, męczące było to schodzenie i żmudne. Zajęło nam trochę ponad 4 godziny. Wysiłek i gorące słońce rozgrzewały tak więc do schroniska dotarłam w koszulce z krótkim rękawkiem i kamizelce. Dla porównania, nad ranem, startowałam ubrana w dwie kurtki puchową i techniczną. 

Świetnie było wrócić do schroniska, usiąść przy stole, skonsumować włoski makaron i wznieść toast całkiem smacznym piwem. Było bosko :) Teraz jeszcze prysznic, o tak!













fot. Kamil



                                                                             fot. Kamil







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz