niedziela, 25 lutego 2018

Południowy Izrael - w objęciach pustyni


Już pierwszy krok jaki wykonaliśmy w Izraelu był na pustyni, wylądowaliśmy bowiem w porcie Ovda. Na małym lotnisku otoczonym pustynią można by poczuć się jak w pułapce. Do Ejlatu jechaliśmy drogą numer 12, która wiedzie wzdłuż granicy z Egiptem. Gdyby nie wysoki płot z drutem kolczastym, pewnie ciężko byłoby się zorientować, że tak blisko granicy jesteśmy. Tymczasem taki drut ciągnie się przez pełne 250 kilometrów granicy obydwu państw.
Dojazd z Ovdy do Ejlatu zajmuje około godziny. Widoki, mimo iż pustynne, nie nudzą nas. Są przecież tak inne od tego co mamy u siebie. Do tego krajobraz zmienia się, co jakiś czas obserwujemy tabliczki i wydeptane ścieżki świadczące o tym, że na pustyni można przebywać. Wreszcie docieramy nad Morze Czerwone, do Ejlatu. Izrael dysponuje tylko 7 kilometrami tak strategicznego dla tego Państwa brzegu. Z plaży widać mieniące się w słońcu budynki i port należącej do Jordanii Akaby.




W Ejlacie gościliśmy w bardzo sympatycznym domu - Gest House Custo Dive Resort. Okolica, w której usytuowany jest obiekt była spokojna i zadbana. Jednak turystyczna część Ejlatu nie przypadła nam do gustu. Miasto reklamowane jako kurort wydawało nam się zaniedbane, trochę brudne i dosyć chaotyczne, szczególnie z lotniskiem ulokowanym praktycznie w centrum. Zapewne fani podwodnych atrakcji mają tu co robić - łatwo dostępna rafa koralowa, delfiny, podwodne obserwatorium. My jednak nie planowaliśmy w Ejlacie zostać dłużej, zdążyliśmy za to wykąpać się w Morzu Czerwonym i to było fantastyczne, zważywszy, ze jeszcze kilka godzin wcześniej jechaliśmy na lotnisko w ciepłych kurtkach i czapkach.

Aby dotrzeć nad Morze Martwe podróżujemy wiodącą wzdłuż granicy z Jordanią drogą numer 90. Pustynne widoki urozmaicają pojawiające się z rzadka osady ewentualnie stacje paliw. Ciekawie zaczyna robić się gdy po prawej stronie pustynnego horyzontu zaczynają od czasu do czasu migotać razem błękit i biel. To morze, Morze Martwe. Momentami prezentuje się zupełnie niezwykle, z białymi skałami solnymi wyglądającymi jak wysepki, z niedostępnym brzegiem często przywodzącym na myśl kosmiczne krajobrazy. Niestety widać dosyć dużą ingerencję człowieka, spora część trasy wzdłuż wybrzeża jest przeorana przez koparki, zniszczona i wyeksploatowana. Morze Martwe zanika. Na szczęście w miejscowości Ein Bokek znaleźć można fragment przyjazny dla człowieka. Jest tam piękna, dostępna dla wszystkich plaża, z której można swobodnie wejść do morza i już w pierwszych krokach poczuć niesamowitą różnicę w stosunku do zwykłego akwenu. Każdy krok w tej wodzie stawia się jakby z większym oporem. Ma się wrażenie, że woda jest gęsta, a jej konsystencja oleista. Drobne podrażnienia na skórze zaczynają lekko szczypać. Wreszcie kładąc się na wodzie można poczuć lekkie wypychanie, za chwilę całe ciało unosi się swobodnie bez konieczności żadnego ruchu. Odchylam lekko głowę, zamykam oczy i w ciągu zaledwie kilku chwil odprężam się całkowicie. Niesamowite uczucie. Mniej komfortowo jest przy wyjściu z wody, w ciepłym słońcu osolone ciało zaczyna wysychać i zdecydowanie należy pozbyć się tej warstewki z siebie, na szczęście przy plaży znajdują się prysznice ze zwykłą wodą, które ułatwiają zadanie.








Niedaleko od Ein Bokek znajduje się Masada. Twierdza położona jest na płaskowyżu, na wysokości 410 metrów nad poziomem Morza Martwego. Udoskonalona została przez Heroda do celów obronnych i wydawała się niezdobytą fortecą. Jednak Rzymianie zdobyli ją w 73 roku n.e. Zeloci, którzy w tamtym czasie zajmowali twierdzę, zdecydowali się na zbiorowe samobójstwo aby nie trafić w ręce wrogów. Obecnie można zwiedzać pozostałości zabudowań i Pałacu wybudowanego przez Heroda. Ruiny nie są okazałe dlatego podczas zwiedzania warto uruchomić wyobraźnię i skorzystać z nagrań dostępnych dla zwiedzających. Na to jednak trzeba mieć sporo czasu. Niezależnie od tego, miejsce stanowi wspaniały punkt widokowy na otaczającą pustynię oraz Morze Martwe. Na górę można dostać się wyciągiem, natomiast my oczywiście polecamy piesze wyjście :) , które zajmuje około 40-50 minut.








Pustynia, którą przemierzamy podróżując przez południowy Izrael to Negew. Właściwie przez środek pustyni wiedzie droga numer 40. Szczególnym miejscem Negew jest maktesz Ramon. O Ramon i o tym, że jest to maktesz, a nie krater po raz pierwszy przeczytałam na blogu Agnieszki zaleznawpodrozy.pl. Maktesz powstał w wyniku erozji formując podłużny lej kojarzący nam się z kanionem bądź kraterem. Ramon ma aż 40 kilometrów długości, 9 szerokości, a jego głębokość sięga 300 metrów. Miejscem, w którym warto zacząć swoją przygodę z makteszem jest miejscowość Mitzpe Ramon. Tam znajduje się centrum turystyczne oraz łatwo dostępny punkt widokowy. Stojąc nad makteszem dopada człowieka nieprzeparta ochota aby wybrać się w podróż, w głąb tego miejsca. Rozsądek natomiast podpowiada, że nie da się tego zrobić ot tak, spontanicznie. Dostępne są piesze trasy, którymi można spacerować zarówno kilka godzin jak i kilka dni. Tym razem jednak możemy pozwolić sobie na krótki spacer ścieżką wzdłuż Ramon. Miejsce jednak zapada głęboko w pamięć co oznacza, że pewnie kiedyś tam wrócimy z większym zapasem czasu, wody i odpowiednim ekwipunkiem na podróż pustynnymi ścieżkami.






Południowy Izrael wciąga swoją przyrodą, pustynnym krajobrazem, ciszą. Północ jest inna. Ruszamy na Północ.

środa, 17 stycznia 2018

A postcard from Nitra

W drodze do Nitry słuchałam pięknego utworu Jensa Lekmana A postcard to Nina. Szybko postanowiłam wykorzystać słowne podobieństwo ustalając tytuł posta A postcard from Nitra. Wjeżdżając do miasta miałam się przekonać, że to był dobry pomysł. Miasto naprawdę nadaje się na pocztówkę, a to za sprawą pięknego położenia i okazałych zabytków. Na pierwszy plan wysuwa się zamek usytuowany na sporym wzniesieniu, a jego tłem są piękne wierze kościołów. Urokliwie prezentują się wysokie i smukłe tuje, których długie rzędy widoczne są z daleka i na myśl przywodzą rejony śródziemnomorskie. Charakteru miastu dodaje góra, pod którą jest usytuowane. Wzniesienie zabudowane jest starszymi, urokliwymi willami i nowszymi domami. Taki układ miasta kojarzy mi się z Los Angeles, tylko zamiast oceanu mamy bezkresne równiny. Nie można tego niestety powiedzieć o przeciwległej do wzgórza, betonowej, pamiętającej komunę części miasta. Na szczęście nie psuje ona odbioru całości.


Co sprowadziło mnie do Nitry? Generalnie na Słowację głównie ciągnęło mnie do tej pory w góry. Miasta, miasteczka nie miały dla mnie większego znaczenia. Do Nitry trafiłam nie dla walorów miejsca ale dla walorów człowieka, który tu tymczasowo przebywa ;) Mimo tego postanowiłam miasto zobaczyć i choć trochę je poczuć, skoro miałam w nim spędzić weekend.

Nitra to jedno z większych miast Słowacji, do tego bardzo stare. Przybycie Słowian datuje się na 5 wiek naszej ery natomiast sam region bogaty jest w odkrycia archeologiczne sprzed 20 - 30 tyś. lat. Znaleziska dostępne są w wyglądającym niepozornie Muzeum Nitry, za wejście do którego zapłacimy jedynie 1 Eur. Niestety sposób prezentowania eksponatów jest dosyć archaiczny i ciężko wynieść z tej wizyty sensowną wiedzę. Mimo wszystko zachęcam, szczególnie ciekawie prezentuje się biżuteria na przestrzeni dziejów.

Imponują zabytki sakralne miasta. Kościół św. Ladislava zachwyca jednocześnie harmonią i bogactwem. Natomiast znajdująca się przy Zamku katedra św. Emmeralda to chyba jedna z bardziej  dostojnych świątyń w jakich byłam. Zawdzięcza to przede wszystkim skromniejszym niż większość katedr rozmiarom i pięknym kolorowym marmurom zdobiącym ściany. Obowiązkowym punktem jest oczywiście Zamek w Nitrze (Nitriansky hrad). Niestety w okresie zimowym dostępne jest tylko otoczenie Zamku oraz katedra. Mimo wszystko warto się wybrać.

Bardzo ciekawie spaceruje się starszymi uliczkami w okolicach centrum miasta. Znajdziemy tam między innymi synagogę, która została zbudowana początkiem XX wieku. Z zewnątrz wygląda naprawdę zjawiskowo, w środku dosyć klasycznie. Na górze trafiłam na tymczasowy wernisaż malarski, natomiast na stałe zobaczyć możemy tam bardzo ciekawe grafiki urodzonego w Nitrze Żyda Shraga Weil.

Jeśli chodzi o kulinarną część zwiedzania to nie mam za wiele do powiedzenia. Miejsca, które wzbudziły moje zainteresowanie ze względu na lokalnie brzmiące nazwy potraw niestety były zamknięte w weekend, ostatecznie skusiliśmy się na kuchnię indyjską. Ot, taki kosmopolityczny wybryk podróżny ;)

Nie mogło zabraknąć również sportowej części wyjazdu. Biegowo zdobyte zostało wzniesienie górujące na miastem - Zobor. Trochę poniżej szczytu znajduje się przekaźnik, a obok niego spory plac-taras widokowy. Warto zobaczyć miasto z tego punktu :)

Nitra mnie pozytywnie zaskoczyła. Myślę również, że w okresie wiosenno - letnim ma do zaoferowania znacznie więcej. Miasto może być świetnym miejscem na jedno-dwudniową wycieczkę na przykład przy okazji podróży na południe Europy.

















niedziela, 9 lipca 2017

Biegiem na Rysy

Rok temu pierwszy raz spróbowałam biegania po Tatrach. Już wówczas przekonałam się, że nie jest to łatwe. Podbiegi po tatrzańskich kamiennych szlakach wymagają bardzo dużo siły, a zbiegi niesamowitej koordynacji i koncentracji. Moje bieganie sprzed roku bardziej przypominało szybki marsz i schodzenie w podskokach ;) Mimo tego, spodobało mi się. Byłam też wówczas w dobrej kondycji po wyjściu na Elbrus. Od tego czasu moje bieganie trochę podupadło, tym bardziej dziwię się sobie, że zachciało mi się wybiegać na Rysy ;)

Zdecydowanie potrzebowałam się oderwać od rzeczywistości. Pomimo różnych pomysłów na zbliżający się weekend wybraliśmy z Sebastianem Tatry. Nocowaliśmy jak zwykle u naszej ulubionej gaździny, w drewnianym domu z pięknym widokiem na Giewont.

Sobotę rozpoczęliśmy leniwie i dopiero po 10 rano ruszyliśmy w drogę. Na szczęście szlak zaczyna się w Kościelisku więc szybo znaleźliśmy się na drodze pod Reglami. Dobiegliśmy do wejścia na szlak w stronę Doliny Małej Łąki. Tam też  rozpoczął się niepozorny, zaledwie 2 kilometrowy podbieg na Wielką Polanę w Dolinie Małej Łąki. Oj, zmęczyłam się. Dalej biegliśmy na żółty szlak ku Kondrackiej Przełęczy. Ścieżka robiła się wąska i coraz bardziej stroma, a mi było coraz trudniej. Do pewnego momentu biegłam, później mogłam już tylko wychodzić, starałam się jednak trzymać szybkie tempo. Na przełęczy chwil odpoczęliśmy. Ludzi było sporo, mimo, że pogoda nie zachwycała. Z różnych stron zbierały się chmury dlatego zdecydowaliśmy się na powrót trochę szybszym, czerwonym szlakiem na Przełęcz w Grzybowcu. Zapomniałam już że ten szlak jest dosyć stromy więc zbieganie nie należało do najłatwiejszych. Byliśmy już na trasie czarnego szlaku prowadzącego z powrotem do Doliny Małej łąki gdy zaczęło grzmieć i dopadła nas potężna ulewa, istne urwanie chmury. Kurtka przeciwdeszczowa pomogła o tyle o ile, pozytywne było to, że burza do nas nie dotarła, a deszcz w końcu ustał. Biegliśmy wytrwale do samego Kościeliska choć przyznam, że na drodze pod Reglami zmęczenie było znaczące.

Im większe zmęczenie tym milsza regeneracja. Więcej można zjeść i dłużej poleniuchować ;) Wszystko po to by następnego dnia, wcześnie rano ruszyć na Rysy. Nie przewidzieliśmy tylko, że u naszych dobrych znajomych zabawimy do późna. To sprawiło, że na sen mieliśmy jakieś 5 godzin. Na parking Palenica Białczańska dotarliśmy o 7 rano. Ruszyliśmy truchtem drogą na Morskie Oko. Byliśmy jedynymi biegaczami. Powoli mijaliśmy kolejne grupy turystów. Mapa pokazuje, że od parkingu do Morskiego Oka jest niecałe 8 kilometrów i prawie 500 metrów przewyższenia. Już rozumiem dlaczego tak ciężko się biegło. Ta asfaltowa droga w mojej pamięci kojarzyła się jako płaska trasa doliną, tymczasem przewyższenie jest całkiem spore. Nad Morskim Okiem byliśmy chwilę po 8 rano. Było bardzo przyjemnie, wciąż spokojnie i cicho. Niebo i woda mieniły się odcieniami błękitu. pozwoliliśmy sobie na dłuższy odpoczynek i przed 9 ruszyliśmy dalej truchtem.





Obiegając Morskie Oko czułam sporą przyjemność, płaskie, duże głazy tworzące ścieżkę ułatwiały stawianie stabilnych susów. Ciężko zaczęło się na podbiegu do Czarnego Stawu. Tam nie da się biec! A przynajmniej ja nie umiem ;) Zmęczyłam się tam strasznie. Sebastian był jak zwykle o kilkadziesiąt metrów przede mną. Trasa wzdłuż Czarnego Stawu wypłaszacza się dzięki czemu znów mogliśmy biec. Im dalej od Czarnego Stawu tym trudniej. Bieg zamienił się w szybki marsz. Nie robiłam dłuższych przerw, poza 10-15 sekundowymi przystankami na wyrównanie oddechu. Organizm uspokoił się gdy zaczęły się łańcuchy. Ponieważ nie znałam tej trasy, szłam ostrożnie. Doganiałam kolejne osoby, aż w końcu musiałam stanąć w kolejce, w kolejce na Rysy! Podziwiając widoki mogłam też zaobserwować jak bardzo trasa letnia różni się od zimowej. Ponad rok temu w kwietniu szłam na Rysy zupełnie inną ścieżką, w śniegu po kolana, ale też dużo prostszą i krótszą drogą, teraz wspinam się łańcuchami po nagich skałach. Dotarłam do takiej półki przed szczytem, gdzie rok wcześniej się wycofałam. Miejsce to, wtedy tak straszne, teraz nie robiło już takiego wrażenia.Na szycie było dużo ludzi ale znalazł się i dla nas głaz aby na chwilę przysiąść i zjeść smaczną kanapkę z czosnkiem niedźwiedzim ;)





Do zejścia również była kolejka. Niestety napotykaliśmy na korek jeszcze przez co najmniej kolejną godzinę. Dopiero po zejściu z trasy z łańcuchami mogliśmy przyspieszyć. Strome głazy nie zachęcały mnie, zdecydowanie nie wiem jak można biegać w takim miejscu. Zbieganie w moim wydaniu zaczęło się więc dużo niżej. Im bliżej Czerwonego Stawu tym było łatwiej. Odczuwałam jednak zmęczenie po całym dniu, ucieszyłam się więc bardzo gdy dobiegłam do dzikich tłumów nad Morskim Okiem. Nie żebym cieszyła się ze spotkania z tym tłumem ludzi ale przynajmniej mogłam chwilę odpocząć ;) Dawno nie byłam nad Morskim Okiem w taki popularny dzień i zapomniałam już ile tu potrafi przychodzić ludzi. Szybko ruszyliśmy stamtąd ale samotni poczuliśmy się dopiero w samochodzie ;)