piątek, 29 lipca 2016

Jak to się stało, że wyszłam na Elbrus?

Najbardziej nie lubię pakowania i wybierania optymalnego zestawu ubrań i sprzętów niezbędnych do wyjścia. Nigdy przecież nie zna się wszystkich okoliczności więc jak tu wybrać optymalny wariant;-)  W podejmowaniu decyzji szukałam oczywiście sojusznika w Sebastianie i pozostałych towarzyszach podróży, jednak ostateczna decyzja należała do mnie. Po przygotowaniu wyprawki poszliśmy spać. Było 18 wieczorem. Jak tu zasnąć o tej porze szczególnie gdy przez namiot przebijają się promienie słoneczne?  

Wcześniej w ramach aklimatyzacji podeszliśmy na skały Pastuchowa. Wyjście tam zajęło nam trochę ponad 2 godziny choć, jak to bywa w górach, skały wydawały się na wyciągnięcie ręki. Zmodyfikowaliśmy nasz pierwotny plan, troszkę za namową Polaka, który był naszym sąsiadem na 4090 m npm. Zdecydowaliśmy się nie robić drugiego obozu przy składach Pastuchowa tylko atakować szczyt z poziomu obecnego obozu. Faktycznie, nikt przy tych skałach nie nocował. Było tam zimniej i bardzo wiało, a wynoszenie ekwipunku i rozbijanie namiotu pewnie kosztowało by nas trochę wysiłku na tej wysokości. Niemniej jednak było to jakieś 200-300 metrów bliżej szczytu.
Decyzja zapadła, ruszamy z aktualnego obozu. Próba zaśnięcia o 18 wieczorem zakończyła się fiaskiem. Nie wiem dokładnie ile spałam ale na pewno za krótko. Budzik zadzwonił o 12 w nocy, niebo było gwieździste więc nie było wymówek, zbieramy się w drogę!
Pierwsze kilkadziesiąt metrów pod górę na tej wysokości jest zazwyczaj bardzo męczące. Mięśnie zastane potrzebują trochę czasu, a tu w środku nocy wprowadzamy je w ruch. W oddali widać było śmiałków, którzy jeszcze wcześniej wyruszyli na szczyt - ścieżkę do góry znakowały migające światełka czołówek. Pojawiło się we mnie takie fajne odczucie jakiejś formy jedności z innymi wędrowcami w podejmowanym trudzie.

Po jakimś czasie wyrównaliśmy tempo marszu. Mimo że było mi ciepło moje stopy zaczęły marznąc. Doszliśmy do skał Pastuchowa i tam zrobiliśmy przerwę. Próbowałam ogrzać stopy podgrzewaczami, założyłam też drugie skarpetki licząc, że to pomoże. Niestety Sebastianowi odpadła rurka od bukłaka z wodą zalewają plecak. Przy takim mrozie nie było sensu używać plecaka dalej. Przepakowaliśmy rzeczy do mojego plecaka. Oznaczało to, że z jednej strony będę miała trochę lżej, z drugiej zaś, że mamy o jedną butelkę wody mniej... Po wypiciu herbaty i przekąsce w postaci kawałka czekolady i żelu ruszyłam dalej. Szło mi się świetnie, czułam, że mam siłę, widoki dodatkowo cieszyły oko. Przyspieszyłam i wyprzedziłam Kamila z Magdą licząc, że szybsze tempo przywróci ciepło w stopach. Niestety był to początek nieplanowanego podziału grupy a moje palce u nóg, pomimo równego tempa, nie chciały wrócić do stanu 'używalności'. Po pewnym czasie właściwie zaakceptowałam to nieprzyjemne uczucie 'zgrabiałych' palców zastanawiając się tylko przelotem nad ewentualnymi konsekwencjami. 

Ze wschodu wyłaniały się pierwsze promienie słońca oświetlając delikatnym blaskiem chmury oraz kontury gór. Moje dobre samopoczucie skończyło się wraz ze stromym podejściem. Szliśmy zygzakiem aby łatwiej pokonywać kolejne metry. Właściwie co kilka kroków musiałam przystawać, schylałam głowę w dół i próbowałam uspokoić organizm, strasznie mnie modliło, prawdopodobnie po słodkim 'śniadaniu', pewnie wysokość robiła swoje. Bałam się, że dopada mnie choroba wysokościowa i właściwie zaczęłam się modlić, żeby to nie było to. Moim celem było dotrzeć do punktu postojowego, którym była nawrotka dla ratraków na wysokości 5100 m npm. Po dwóch godzinach wspinaczki licząc od skał Pastuchowa szłam jakieś 2 godziny z czego 1,5 z takim fatalnym samopoczuciem. Na wypłaszczeniu, które tam było mogłam się wreszcie napić cieplej herbaty. Potrzebowałam wyrzucić z siebie wszystkie złe emocje dlatego rozpłakałam się jak dziecko. Co ciekawe, po łzach przyszedł spokój, uczucie mdłości znikło i mogłam nawet coś zjeść żeby nabrać sił. Dalsze podejście było łagodniejsze, szło trawersem, omijając mniejszy szczyt po drodze na Elbrus. Po pewnym czasie złapałam rytm dzięki któremu mogłam iść bardzo powoli ale bez konieczności zatrzymywania się. Byłam już ponad 5 godzin w drodze, słońce zaczęło nabierać mocy i ja również zaczęłam czerpać z niego ciepło i energię. Co prawda moje palce nadal były zmarznięte, starałam się nimi ruszać jednak nie pomagało to w odzyskaniu pełnego krążenia. Wraz ze wzrostem temperatury bardziej zaczęłam odczuwać brak samej wody, która wylała się do plecaka Sebastiana, rurka od mojego bukłaka zamarzła wiec ratowałam się śniegiem, właściwie stał się on moją ulubioną przekąska na tej wysokości ;-) Po pewnym czasie Sebastian zatrzymał się - tętno mu znacząco wzrosło. Przez chwilę miałam ochotę odpuścić te cholera górę. Po chwili oddechu i zastanowienia postanowiliśmy dojść bardzo wolnym krokiem do siodła, które łączyło mijany szczyt z Elbrusem, i tam odpocząć. Po uzupełnieniu płynów znalazłam chwilę na podziwianie widoków. Między dwoma szczytami rozpościerało się morze chmur wraz z zatopionymi wśród nich wierzchołkami. Praktycznie nie było wiatru, słońce przyjemnie grzało. Niesamowite było to jak zmieniała się moja perspektywa na przestrzeni całej trasy. Od siodła do szczytu było niecałe półtorej godziny marszu. Ja miałam moc by iść dalej, Sebastian powoli wracał do siebie, Tomek nie był przekonany co powinniśmy robić. Dosyć długo odpoczywaliśmy po czym ruszyliśmy dalej. Siodło było na wysokości ponad 5300 m npm. Na początek czekało nas dosyć mocne podejście, na szczęście nie tak długie jak te z początku wędrówki. Szłam pierwsza wolnym krokiem co jakiś czas przystając. Czułam się dobrze, wydawało mi się, że idę równo i że chłopaki są zaraz za mną. Kiedy się odwróciłam zobaczyłam obce mi twarze. Postanowiłam przysiąść na śniegu z boku ścieżki i poczekać na nich. Konsumowałam sobie zimny śnieżek leżąc bokiem ze schylona głową, by nie tracić energii gdy zaczepił mnie turysta pytając po rosyjsku czy wszystko ok. Bez zastanowienia odpowiedziałam po polsku i okazało się, że rozmówca zrozumiał. Był to Polak z mieszanej rodziny, od wielu lat pracujący jako przewodnik na Kaukazie. Po dłuższej chwili zobaczyłam Sebastiana, okazało się, że tym razem problemy z sercem dopadły Tomka i postanowił zrezygnować. Sebastian nie chciał go zostawić. Ustaliliśmy, że ja idę ze spotykanym przewodnikiem i jego grupą na górę, a chłopcy czekają na mnie na siodle. W praktyce ostatnie 200 metrów przewyższenia przeszłam sama. Grupa szła bardzo szybko jak dla mnie, po czym długo odpoczywała. Ja wolałam iść wolnym, spokojnym tempem i przystawać na chwilę. Po przejściu dosyć mocnego podejścia zobaczyłam szczyt na wyciągnięcie ręki. Wyglądał jak pagórek;-) Kolejne metry to było wypłaszczenie, ale wyobraźcie sobie, że na tej wysokości po każdych 10 metrach musiałam przystanąć, żeby złapać oddech i nabrać siły na kolejne 10 metrów. 

Szczyt zdobyty! Pogoda była idealna, ciepłe słońce, delikatny wiatr, dobra przejrzystość, widok na morze chmur dookoła. Byłam tak oszołomiona, że ciężko było mi skupić się na samym miejscu i fakcie zdobycia szczytu. Po chwili ochłonęłam, zamieniłam parę słów z zapoznanym przewodnikiem, zrobił mi pamiątkowe zdjęcie z komórki. Ze względu na samodzielne wyjście, komórka stała się moim jedynym aparatem fotograficznym na szczycie :-\ Nie miało to dla mnie jednak znaczenia w tym momencie ;-) Cieszyłam się, że jestem tu gdzie jestem. Nie mogłam jednak zostać za długo, chciałam dostać się do chłopaków, żeby wiedzieć czy wszystko ok. Upewniłam się u przewodnika czy mogę schodzić do siodła sama, potwierdził, że pogoda nie powinna ulec zmianie w ciągu najbliższej godziny. Po pół godziny byłam na siodle. Z uśmiechem na twarzy powitałam towarzyszy:-) Wspólnie rozpoczęliśmy zejście do obozu.

3 komentarze: