sobota, 1 marca 2014

Witaj przygodo!

Dzisiejszym celem byl wulkan Mt. Pinatubo. Dla tego celu wstalysmy o 5 rano (po 3,5h snu), o 5:45 siedzialysmy w taxi, i przez zakorkowane juz o tej porze ulice Manili zmierzalysmy na Cubao Bus Station. Stamtad liniamy Victory Line dojechalysmy do Capas. Tam nie mialysmy juz planu, plan zrobil sie sam:-) Przywitala nas gromada usmiechnietych Filipinos oferujcych przejazdzke bardzo nietypowym pojazdem (sam obiekt znajdziecie na zdjeciach). Po konsultacji z lokalnym police manem zdecydowalysmy sie skorzystac. Co tu duzo mowic, to bylo cos! Do lez usmialysmy sie gdy podjechalismy pod petrol station dedykowana dla tego typu pojazdow - zobaczcie na zdjecia - tak chodzi o te butelki po coli! ;-)  Jak sie okazalo to byl dopiero poczatek przygody. Kolejna czesc to off-road, nie byloby w tym nic niezwyklego gdyby nie nasz pojazd ktory jeepem byc moze byl ale kilka dobrych lat temu;-) Po tym jak pojazd rusxyl okazalo sie ze nasze siedzenia nie sa przymocowane do reszty samochodu;-) Przedzieralysmy sie przez tabuny pylu i kurzu, a moj czarny szal sluzyl nam za filtr;-) Cale szczescie ze nasz kierowca pokonal nim chyba niejedna droge, dzieki temu po prawie dwoch godzinach huuupsow, uuuupsow, juppppsos brudne i zmeczone dotarlimy na szlak. Tam czekaly nas jeszcze 2 godziny treckingu....nasz maly, chudy Philippino guide, ktory naprawde bardzo szybko chodzil doprowadzil nas do celu - volcano lake! Krajobrazy podczas off road i wycieczki byly niesamowite, prawie kosmiczne:-) Po poqro i do jeepa okazalo sie ze i my wygladalysmy kosmicznie...poprzypiekane nosy, rece, kolana, warstwa mieniacego sie pylu z okolicznych skal i glod w brzuchu;-) Glod szybko zniwelowalysmy, ale powrot na latajacych siedzeniach byl nie do przyjecia. Siadlysmy wspolnie na jednym przednim siedzeniu i wowczas zorientowalam sie, ze jeep ma jeszcze jeden brak - brak drzwi..... Prowizorka w postaci pojedynczego pasa dawala "pewne" poczucie bezpieczenstwa, ktore pozwolilo nam wrocic calo i bardziej komfortowo ;-) Co ciekawe na skraju dzungli spotkalismy Filipinczykow, dla ktorych jest to ciagle ich dom, a rzeki przez ktore przejezdzalismy stanowia pralnie i laznie. Wracajac sie do Manili ogladalismy za to ogromne centra handlowe, reklamy najwiekszych marek, dzisiatki fast foodow swiadczace pewnie o amerykanskim sojuszniku. Takie oto sa Filipiny, roznorodne, skrajne, ale przyjazne, bo na koniec dzieki pomocy lokalesow moglysmy sie odnalezc w tym chaosie:-)

2 komentarze:

  1. a juz myslalam ze oni tam maja czerwona cole :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tu taka niespodzianka;-) za to maja czerwony ryz, zakupilysmy do Polski;-)

      Usuń