Garda. Kilka lat temu znad pięknego jeziora przedwcześnie
wygoniły mnie straszne upały, które dawały się szczególnie we znaki pod
namiotem. Tym razem wybraliśmy się tam początkiem maja. Upałów nie było, za to
przyjemne promienie wiosennego słońca mieszały się z powiewem wiatru. Idealna
pogoda na ferraty, których tutaj pod dostatkiem. Dość łatwo osiągalne z miasta
stały się świetną rozgrzewką przed kluczową wyprawą.
Jeszcze przed dotarciem na kamping, aby nie stać bezczynnie w
korku do Riva del Garda, skręciliśmy do miejscowości Mori gdzie ruszyliśmy na Via
Ferrata Monte Albano. Wcześniej przeczytaliśmy tylko, że wymaga silnych rąk…
Czy po 15 godzinach podróży samochodem ma się silne ręce? Sprawdźmy;-) Bardziej
niż silnych rąk potrzebowałam stalowych nerwów. Trasa, choć krótka, okazała się
bardzo eksponowana. Kilka trawersów z pięknym widokiem na miasteczko i okolice,
sporo drabinek do góry, w tym kilka pionowych, a nawet pochyłych sprawiło, że
przejście było dla mnie stresujące i na widok ostatniej drabiny bardzo się
ucieszyłam:-) Oczywiście to moje subiektywne odczucie pasjonatki gór z wadą w
postaci lęku wysokości. Sebastian natomiast czuł się jak ryba w wodzie, a
Krzysiek był tak podekscytowany wyprawą, że nic nie było w stanie go
powstrzymać;-) Dla mnie ta ferrata byłaby świetna jako 2 lub 3 z kolei, wtedy
pewnie czułabym się bardziej obyta z wysokością. Przetrwałam. Dalej mogło być
już tylko lepiej;-)
Popołudniem zameldowaliśmy się na kampingu. Trzeba przyznać, że
Włosi dbają o zaplecze. Gorący prysznic w czystej łazience był wszystkim czego
potrzebowałam wówczas. No dobrze, może jeszcze przekąska w postaci domowego
pesto była niezbędna. Tu Was zapewne zaskoczę, pesto przywieźliśmy do Włoch z
Polski, w jego skład wchodził wyśmienity czosnek niedźwiedzi. Jego wytwórcą był
Sebastian. Stało się ono idealnym dodatkiem do wszelkich kempingowych dań :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz